środa, 25 września 2013

drugi-pierwszy dzień

Joł.

Jako, że ostatni post był bardzo przygnębiający, winnam rekompensaty! I piszę bardziej z poczucia obowiązku (bo w końcu nagromadzi się tego więcej (!)), niż napływu zniewalającej weny, więc może się to niestety nieco przełożyć na jakość.

Dziś czas na opis mojego drugiego-pierwszego dnia w szkole. Okazuje się, że prawdę powiadają, i nie taki diabeł straszny, jak go malują! Dzionek minął bezproblemowo- poza tym, że na kilku lekcjach poważnie zastanawiałam się, czy nauczyciele nawijają po angielsku, czy koreańsku (chiński bym jakoś rozpoznała, a ich wywody były zbyt trudne do zidentyfikowania, a że pojęcia nie mam, jak koreański brzmi, pasuje jak ulał). Dostałam szafkę i- uwaga, uwaga- otworzyłam za pierwszym razem (w tym miejscu wszyscy wstają i zaczynają być brawo). Gdybym miała porównać szkołę w New Jersey to tej, to jakby wybierać pomiędzy pocałowaniem Brada Pitta a prosiaka. Serio. Wszyscy nauczyciele byli poinformowani o moim rychłym przybyciu, podchodzili, tłumaczyli, zwolnili mnie natychmiastowo z masy prac (nie liczę tego jako forów- w końcu szkoła już tutaj trwa ponad 3 tygodnie!). Pierwszego dnia zostałam zawołana do Guidance Office, dostałam z miejsca dane kontaktowe do dwóch pozostałych exchange i przedstawiono mnie miłej dziewczynie, której zadaniem było oprowadzenie mnie po szkole i odeskortowanie do każdej z klas- niestety, ta niebywała przyjemność ją minęła, bo na Angielskim poznałam Zacka, który wskazał mi drogę do Homeroom. Tam przysiadły się do mnie dwie dziewczyny i otrzymałam pierwsze zaproszenie do wspólnego zjedzenia lanczu, hehe. Next- gotowanie, ta klasa jest jak na razie najgorsza (hehe, brzmi znajomo)- dużo słownictwa, nuda bezgraniczna, sami rozbrykani freshmeni. Francuski- okej, classmates kazali mi mówić po polsku i cieszyli się jak Żydzi z pejsów, następnie wszyscy mieli prawo zadawać mi pytania po francusku, a ja musiałam posłusznie odpowiadać. Po frenczu musiałam znów udać się do Guidance- tym razem chcieli zadbać o to, bym nie jadła sama lunchu, więc czekał już tam na mnie uśmiechnięty Arvit. Usiadłam zatem z nim i jego mięśniakami (i w tej samej chwili obiecałam sobie, że nigdy więcej). To nie to, że mam coś do nich (mam coś do nich), ale żeby chociaż wyglądali... Podszkoliłam trochę swój ubogi na razie zasób słownictwa slangowego i wzbogaciłam język o parę przekleństw, same korzyści! Z ich rozmów zrozumiałam mniej więcej tylko "fuck" wciskane konsekwentnie co trzecie słowo. Po posiłku był czas na Rysowanie- spoko, musiałam zaprezentować umiejętności szkicując jakieś pierdoły, które podtykała mi nauczycielka. Study Hall- odrabiałam lekcje w bibliotece. Government- nauczyciel jest przesympatyczny, ale nawija jak katarynka, w dodatku słownictwo i materiał mnie przeraża. Zapytał mnie, czy mamy w Polsce sushi, ale chyba tylko dlatego, że chciał być śmieszny (nie wyszło, hehe). Algebra-dzieci pisały test, Dominika nie pisała testu.

Gdy zadzwonił ostatni dzwonek, byłam przeszczęśliwa, bo szkoła zdążyła mnie już porządnie zmęczyć! Dostałam zaproszenie do Mariany (dziewczyna z Meksyku, którą poznałam na orientation) na sleep over i wspólny wypad na mecz, ale uznałam, że nie przystoi (hehe ja i ta moja ogłada), bo to w końcu pierwszy weekend z rodzinką. Wieczorem ja, Kat i Lynn wybrałyśmy się na kolację do słynnego Steak House'u, wszamałam wielgachnego burgera i zapijałam się sodą. Było pysznie (u was też nadużywają słowa yummy?). Przyjechał host tata, ale, niestety przez cały weekend nie robił nic innego, niż granie w Tibię czy inny shit, więc tutaj trochę się zawiodłam. No, nie można wszystkiego od razu!

W sobotę był czas na bratanie się z amerykańską tradycją- OUTLET SHOPPING, fun fun fun, nie kupiłam nic (jakieś niezbędne pierdoły jak dwie pary butów i takie tam), ale znalazłam najidelaniejszą torbę ever za jedyne 180 baksów. Chyba będę mogła sobie ją ponosić tylko w sklepie, no, chyba, że ktoś z was misiaki narzeka na nadmiar gotówki, hehe. Po powrocie obejrzeliśmy Hunger Games- specjalnie dla mnie wersja z napisami (angielskimi, żeby nie było!) i do wyrka.

W niedzielę na 9 musieliśmy już być w kościele. Moja rodzina to protestanci, ale ich msza wygląda dokładnie tak samo, jak zwykła, katolicka uroczystość, tylko z lepszą muzą. Eucharystię odprawiła kobieta, a po zakończeniu wszyscy poszli zapychać się ciastkami i wymieniać plotkami. Na lancz uderzyliśmy do Maca (moja obecna rodzina w przeciwieństwie do poprzedniej uwielbia junk food), ale wzięliśmy na wynos, bo h-tata tęsknił do komputera. Przy wyjściu zaczepiły mnie jakieś panie, mówiąc, że wyglądam dokładnie jak Jennifer Lawrence (yyy, to komplement?), na co Kat i Lynn zachwycone uznały, że każdy w Stanach uważa ją za super-hot i gorgeous (yyy to komplement) i nawet Stephen miał na nią crusha. Po Macu skoczyliśmy jeszcze na szybkie zakupy do Wegemans (polecam, dziewczyny, od czasu przyjazdu do Ameryki nie widziałam tylu przystojnych chłopaków w jednym miejscu). Weekend jak weekend.

Próbuję wkręcić się w szkolny rytm, co nie jest do końca proste. W klasie Health (wczoraj miałam ją pierwszy raz, w czwartki i piątki mam Study Hall) jest masa typowych blond-blondynek z blond włosami i blond mózgami. Na wieść, że jestem z Europy dostały szczękościsków i zadawały mnóstwo błyskotliwych pytań rodem z Milionerów, moi faworyci to: czy w Polsce mówimy po angielsku (pojawił się też europejski), oraz czy Polska to miasto w Rosji. Lekcje nie są ani łatwe, ani trudne (byłyby banalne, gdybym była native), i wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla Arvita (z Niemiec- przyp. red.), który powybierał sobie same AP, w dodatku na super-rozgarniętego nie wygląda, no i codziennie ma treningi soccera. Może Niemcy zwyczajnie mają taki wysoki poziom? Who knows, who knows. Szalona ta Angela.

Aktualnie myślę o zajęciach pozalekcyjnych, może mi coś doradzicie, guys? Zastanawiam się, czy poczekać aż zacznę lepiej kumać, czy brać się za to już teraz, zaraz. Wybieram się na yearbook, oprócz tego (prawdopodobnie) zaszczycę obecnością CZIRLIDERKI! Jakieś inne propozycje? Liczę na całe tony!

Jeśli macie jakieś pytania, piszcie w komentarzach lub na fejsbuku, obiecuję odpowiadać na bieżąco. Na koniec parę zdjęć.


YUMMY.
 Halloweenowo na całego.
1. YUMMY. / 2. Nawet czapki firmowe dostałyśmy.
Siostry bliźniaczki. Z serii: "znajdź pięć różnic"!


Nie muszę mówić, że jestem geniuszem matematycznym?


czwartek, 19 września 2013

host rodzina- wydanie drugie

Hej, hej, hej.

Wiele osób zastanawia się co u mnie słychać, a ja totalnie nie mam na razie siły tudzież ochoty na skrobanie jakiekolwiek notki, więc, zmuszona koniecznością, PISZĘ DO WAS, ale krótko i rzeczowo.

Wczoraj przeprowadziłam się od mojej koordynatorki do nowej rodziny goszczącej, na którą składa się h-mama- Lynn, h-tata- Alex, oraz rodzeństwo: Kayla, Stephen i Kat (kolejno: 25, 19 i 18 lat). Dodatkowo, co ciekawe, Kat w zeszłym roku uczestniczyła w wymianie do Niemczech, więc mam nadzieję, że będę mieć w niej jakieś tam wsparcie (w jej programie była zasada, że przez pierwsze 6 tygodni zero kontaktu z krajem ojczystym. WUT? Hardcore, ale zadziałało). Myślałam, że moment przeniesienia się będzie niczym wybawienie, podczas gdy w rzeczywistości powróciły do mnie wszystkie emocje z pierwszego dnia. Samotność, zagubienie, przytłoczenie, smutek. Dziś rano zdobyłam się ( w końcu) na szczerość i powiedziałam nowej h-mamie o moich uczuciach, a ona zapewniła mnie, że zrobią wszystko, żeby to minęło i poleciła mi, bym zwyczajnie dała sobie czas. Co dziwne... po połowie dnia czuję się tu swobodniej, niż po 1,5 tygodnia u tamtych ludzi. Cały czas tłumaczyłam mój smutek i przybicie na dziesiątki różnych sposobów, a teraz w końcu uświadomiłam sobie, że mam jeden, acz OGROMNY problem. Cholerna, obezwładniająca, przeszywająca serce tęsknota. Nawet kiedy to piszę, mam łzy w oczach. I jestem w szoku, że większość exchange studentów w ogóle tego nie odczuwa, że szybko przestaje skajpować, wymieniać tony wiadomości. Ja... z każdą rozmową uświadamiałam sobie coraz bardziej, jak kocham moich rodziców, a teraz, kiedy wiem, że muszę to wreszcie ukrócić, bo nigdy nie zacznę działać tutaj, strach wypływa się ze mnie hektolitrami. Bo jak? Jest trudniej niż wczoraj i zarazem łatwiej, niż jutro. Bliskość z mamą wydaje się być dla mnie teraz przekleństwem. Z tego miejsca uczulam wszystkich przyszłych wymieńców- to wcale nie jest takie proste. Nikt nie pisze o chwilach słabości na blogu- głównie, żeby nie martwić bliskich. Ale one są, są gorsze dni, są trudne chwile, jest ból, jest samotność, jest bezradność. Są pytania bez odpowiedzi, są pytania z odpowiedziami, jest tak wiele pytań. To bez wątpienia największe wyzwanie mojego życia. Czuję się, jakby ktoś wyrwał mi serce i wywalił je w spienione fale oceanu u wybrzeży Francji. Jakby ucięto mi prawą dłoń, albo wydłubano oczy. Czuję się, jakbym bezpowrotnie utraciła jakąś wielką część siebie i każde słowo, które tu się pojawia, napiętnowane jest potężnymi emocjami. Czas najwyższy, żeby przeciąć pępowinę ale nigdy nie pomyślałabym, że będzie aż TAK ciężko. Czuję się jak najgorszy wymieniec ever. Jakbym wcale nie należała do tego świata. I ten angielski zaczyna mnie już porządnie irytować. Ja chciałabym wszystko na już, chciałabym rozumieć o czym każdy rozmawia, ogarniać bez problemu programy telewizyjne, potrafić przekazać to, co aktualnie chcę. Ktoś mądry powiedział mi: "jesteś tam żeby się uczyć, nie chwalić". Dlaczego tak ciężko mi to zrozumieć? Ja tylko nie chcę nikogo zawieść.

W każdym razie, na pewno będzie mi tu lepiej. Nawet h-tata, którego praca polega na tym, że ciągle nie ma go w domu (tyle na razie wiem, hehe), przyjeżdża na weekend, żebym poczuła się należycie powitana. Oprócz tego dowiedziałam się, że zamierzają pokazać mi całkiem sporo rzeczy i chyba podskoczymy po Stephena do jego college'u w ten weekend, bo też chce mnie poznać. W każdym razie podoba mi się to, że każdy spędza tu czas razem, w dodatku jestem u nich niecały dzień, a już odwiedziło nas całkiem sporo gości. Jestem w dobrych rękach. Musi się udać.

NOWY DOMEK.
Rodzinka: jak widać, wyglądają przesympatycznie.
A to mój nowy kumpel/ kumpela (jeszcze nie rozgryzłam płci)- Gianni. Patrzcie, jak mnie kocha!

To wszystko na dziś, około 14 lecę wybrać lekcję, a jutro szoruję do nowej szkółki. Nie da się ukryć, że jak na dwa tygodnie miałam cholernie dużo przygód, a mimo to czuję, że ani trochę nie ruszyłam do przodu. Ściągnełam aplikację na iPhone, która odlicza mi dni do powrotu (103, bo przecież wracam po półroczu!). Och, i taka rada na koniec: NIE ŚCIĄGAJCIE NOWEGO iOSa!

Do przeczytania, cheers.

sobota, 14 września 2013

hey hey Pennsylvania


Cześć, milusińscy.

Wczorajszy wieczór spędziłam z komórką w dłoni, paczką czekoladowych ciastek w drugiej, komputerem na kolanach i Depeche Mode w głośnikach w całkiem przytulnym byłym pokoju córki mojej koordynatorki, gdzieś na przedmieściach Filadelfii.. Dzisiejszy dzień wygląda całkiem podobnie, z tą różnicą, że zamiast ciach wcinam masło orzechowe i borówki, oraz że z sypialni zostałam przegnana do salonu, bowiem tylko tu wolno używać mi komputera i komórki. Część z was jest pewnie w ciężkim szoku, więc szybciutko śpieszę się z wyjaśnieniami. Zmieniłam rodzinę. Znaczy.. jeszcze nie, ale jestem w trakcie tego karkołomnego procesu, dlatego mieszkam u Diane, co niewątpliwie nie należy do największych przyjemności. Nie chcę się nad tym zbędnie rozdrabniać, więc od razu przejdę do następnego punktu, mianowicie zaprezentuję moją szkołę. Jest jednym z najlepszych liceów w całych Stanach (numer czterdzieści), typowo europejska i wielkomiejska. Jakieś 70%  to murzyni, którzy dzielą się na dwie kategorie: miłe, pulchne mamcie z dużymi cyckami i wielkim sercem i chłopcy-misie o potężnej posturze i przyzwoitym poczuciu humoru, oraz odpicowane lalunie z pięciocentymetrowymi tipsami i jeszcze dłuższymi rzęsami, dumnie paradujące odziane w podróbki Prady, i szaleni raperzy, których chamstwo przewyższa dziesięciokrotnie ich IQ. Bardzo generalizuję, ale o to tu chodzi, nie? Nauczyciele cisną z kuciem wyjątkowo natarczywie, jak na amerykańskie realia. W Maplewood ludzie są zapracowani, każdy (dosłownie KAŻDY) z nich pracuje w NYC, a więc gonią bezustannie za nowojorskimi ideałami. Rejon jest dość specyficzny, co jest i dobre, i niedobre. Mieszanka wybuchowa. Możesz doświadczyć pełnego przepychu, światowego, pięknego, acz brutalnego życia, nie zwyczajno-radosnej Ameryki. 


WELCOME!

OKAY,  A WIĘC LEKCJE!  Miałam już tę sposobność, by zmieniać swój schedule, a więc mam całkiem przyzwoite rozeznanie w tym co warto, a czego nie (rany, ja w tych Stanach doświadczę chyba wszystkiego, nie wiem czy beczeć, czy się radować).


US HISTORY 1 - HN - Na pierwszej lekcji nauczyciel bawił się z nami w głupawe kalambury, próbując udowodnić, jak błędnie interpretowana bywa komunikacja niewerbalna. Werbalna w jego wydaniu również nie była najlepsza, toteż przypadkowo złapałam z 3 krótkie drzemki w trakcie lekcji organizacyjnej. Podtrptałam do sekretariatu, coby zmienić tę nieszczęsną klasę (albo chociaż nauczyciela), więc już na drugi dzień historię (która niestety okazała się obowiązkowa, lucky me) miałam z przemiłą panienką, która kazała nam robić różne dziwaczne rzeczy, jak chodzenie po klasie i zbieranie poukrywanych w niej dowodów rzeczowych, a potem skrupulatne opisywanie ich. Było całkiem luźno, w dodatku poznałam bardzo sympatyczną dziewczynę- Katie, która odwaliła całą robotę za mnie, bo, szczerze mówiąc, średnio ogarniałam, co się dzieje.

PRE-CALCULUS III - Nauczyciel zdecydowanie w polskim stylu. Groźny, surowy, ma skrzeczący głos i świdrujące, maleńkie oczy, ukryte za grubymi szkłami kujonek. Machnęliśmy parę zadanek, a potem odśpiewał nam „Ty Druha we mnie masz” z Toy Story i zaproponował, żebyśmy mu powiedzieli, kiedy będziemy obchodzić urodziny, a podaruje nam talerze deserowe ze swoją podobizną. Fuuuun, nie mogę się doczekać kwietnia!

Taak, nasze zadania.

FRENCH 4-HN - Babka jest przemiła i gdyby pominąć fakt, że totalnie nie rozumiem jej francuskiego (ma jakiś okropnie-beznadziejny akcent, a że lekcje prowadzi po francusku, siedzę z wlepionymi w nią oczami i próbuję czytać z ruchu warg) byłoby superosom. Na klasę składają się praktycznie sami czarni ludzie z francuskich kolonii, więc napierdzielają między sobą płynną francuszczyzną. Pierwszego dnia nie zdawałam sobie z tego sprawy i próbowałam ogarnąć o czym do cholery mówi jeden z nich, który w dodatku miał straszną wadę wymowy, i zastanawiałam się, co to w ogóle za angielski, skoro nie mogę wyłapać ani jednego słówka. Nieważne. Siedzę z Tarą, która jest trochę szalona i ekscentryczna, ma burzę złotych loków i trzy piegi na nosie, niemieckie nazwisko i zdolności językowe. Jest cool.

LUNCH - Nic ciekawego, dwa lunche spędziłam w gabinecie guidance counselora, jeden w Dunkin' Donuts.

DRAMA- HN - Nauczycielka jest wspaniała, piękna i posiada nieziemski talent aktorski, w dodatku całkowicie oddana jest swojej pasji, jaką jest właśnie teatr i dramat. Fakt faktem, że oczekuje od uczniów całkiem sporo, ale te wymogi są całkowicie uzasadnione i poparte. Do tej pory na lekcji dobrała nas w pary i mieliśmy przygotować scenki, prezentując komunikację werbalną i niewerbalną (co oni  wszyscy do cholery z tym mają?). Pomysły były różne, od podrywu w kinie, po dręczenie kujonów, czy żebranie bezdomnych. 

PROJECT ADVENTURE - Ta lekcja polega na huśtaniu się na lianach niczym Tarzan i graniu nieczysto. Serio. Nasza „sala prób” przypomina park linowy, tylko nieco bardziej złożony. Trener cały czas wrzeszczy, jest dużo biegania, stresu i przepychanek. W dodatku są tu… sami freshmeni.

DESIGN - Kolejna wspaniała pani, której rodzice są Polakami (to ci niespodzianka)! Nie zdążyliśmy zrobić nic ciekawego, bo byłam aż na dwóch lekcjach. Naszkicowaliśmy po cztery uproszczone projekty… czegokolwiek i zabuczał  dzwonek.

DRAWING - Belfer ma chyba z 2,5 metra- to pierwsze rzuciło mi się w oczy. Rysowaliśmy portret Pablo Picassa do góry nogami, coby podrasować naszą wyobraźnię i wyczucie typowe dla artysty.
DANCE - Dwie panie trenerki prawdopodobnie z kolonii francuskich są super-miłe i bardzo cieszą się z racji posiadania wymieńca w grupie. Szczerze mówiąc, wybrałam tę klasę, bo nie było już nic ciekawszego, ale to właśnie tutaj poznałam superanckich ludzi. Zakumplowałam się z Angelique, z którą umówiłam się na wypad do NYC (chyba tego nici!).

PHOTO 1- Przygotowaliśmy jakąś głupawą ankietkę, która zawierała pytania “zdefiniuj swoje pojęcie życia”, “opisz swoją drogę mentalnego oświecenia”, czy “wyjaśnij, co najbardziej cię inspiruje”, oraz wszelkie “największe porażki”, “największe osiągnięcia”, największa nuda. Siedziałam z Ariel, Zoe, Gabrielle Georgią, które były całkiem miłe, ale myślę, że nasza znajomość zaczyna się i kończy na dzieleniu ławki podczas lekcji Fotografii.

CREATIVE WRITING- HN - Cudowna klasa, cudowny nauczyciel. Wredny cynik o wielkim umyśle, i to nic, że nie łapię jego dowcipów o brown nose. Cudowna lekcja i jednocześnie niesamowicie trudna. Te dzieciaki były świetne. Już pierwszego dnia, dostaliśmy za zadanie napisanie wstępu do mistycznej, prowokującej noweli, wymyślając także jej niezwykle chwytliwy i przykuwający wzrok tytuł. Oni, muszę to przyznać z ciężarem na sercu, piszą po angielsku tak wybornie, jak ja po polsku (no dobra… nie aż tak). 

ALGEBRA 2 - Nuda, nuda, nuda. Zasnęłam, więc nie mam co napisać.

That's it. Nie pytajcie, proszę, o powody natychmiastowej ucieczki od rodziny, gdyż jak wiadomo, mówienie o tym na forum publicznym zdecydowanie nie przejdzie. Nie będę rozdrabniać się na temat moich relacji z rodziną, czy Aną, bo ci co powinni wiedzieć- wiedzą. Zawsze możecie do mnie napisać, a wtedy (może) podzielę się szerszym info.  Przy pożegnaniu moja była siostra (jak to śmiesznie brzmi, hehe) prawiała wrażenie- o dziwo!- nawet trochę podłamanej. No cóż- nici z naszego wspólnego celebrowania urodzin!

Dodatkowo, z tego miejsca chcę wyjątkowo podziękować Lizz i Katji, za mrożony jogurt, poświęcone mi godziny, cholernie duże wsparcie i udostępnianie mi rękawów. D-Z-I-Ę-K-U-J-Ę. Będę tęsknić.

Niedługo zaczną zjeżdżać się dzieciaki na orientation, więc mam nadzieję, że nie będę mieć zbyt dużo czasu na dalsze zamartwianie się i użalanie nad sobą! W każdym razie, mam nadzieję szybko znaleźć nową familię i byłoby klawo, gdyby ktoś z was dał radę mi pomóc, guys. Cel jest taki, by zostać w okręgu stanów New York/ New Jersey/ Pennsylvania/ Maryland itd., aczkolwiek myślę, że w obecnej sytuacji fundacja zaakceptuje jakikolwiek placement. Ktokolwiek widział, ktolowiek wie, proszony jest o jak najszybszy kontakt ze mną na fejsbuku! Postaram się być przyjemnym rozmówcą! 

Na zakończenie, myk, który odgapiłam od Klaudii!


Do przeczytania, cheers!

poniedziałek, 9 września 2013

five days five states

Hello again.

SPOJLER- będą zdjęcia. Prawdopodobnie za dużo. - KONIEC SPOJLERA.

Okay, podsumujmy moje pierwsze 5 dni w Stanach. Odwiedziłam prawdopodobnie trzy największe miasta w zasięgu paruset kilosów, pięć stanów (New Jersey oczywiście, hehe, New York, Delaware, Maryland, Pennsylvania, jak znajdę czas zrobię taki myk, jak Klaudia), obejrzałam cztery typowe, amerykańskie koledże, pożarłam prawie cały ocean (nie żartuję, pokusiłam się o skosztowanie krewetek, kalmarów, krabów, małż, choć wcześniej owoce morza wywoływały u mnie odruch wymiotny.) Wpadliśmy także do najsłynniejszego i najstarszego gay baru w państwie (nie zaciągnęli mnie tam siłą, nie zaprowadzili na smyczy, sama dziarsko przeszłam przez próg, żeby nie było!), żeby pooglądać wypachnionych babochłopów wyginających się w rytm "All That Jazz". Był fun, bo to zawsze jakieś nowe doświadczenie, nie? Dobra, przejdźmy do zdjęć (są bardzo surowe, a obiecałam sobie, że będę je pięknie przerabiać, ale cóż, lenistwo wzięło górę):

 Moja szkółka, którą już wcześniej pokazywałam, tym razem zdjęcie "oryginalne".
1. Sala gimnastyczna. / 2. Biblioteka.
  
Stołóweczka.
 
 Pierwszy, porządny obiad w stylu USA!
  
Po szkolę poszłyśmy powłóczyć się po typowym, amerykańskim molochu, aż uwieczniłam, bo wygląda dokładnie jak Galeria Łódzka (może poza butikami Prady i Chanel). / 2. Schedule. Prawdopodobnie dojdzie jeszcze do tego Creative Writing.

NEW YORK

W środę po raz pierwszy zawitałam w bez wątpienia jednym z najbardziej fascynujących miejsc świata. Bez zbędnej paplaniny, zapraszam do wędrówki po NYC!

1. Okej, moja okolica wygląda mniej więcej tak: puste drogi i duuuużo zieleni. Wszędzie tak samo, gdzie nie spojrzysz. / 2. Stacja kolejowa, so much fun.
1. Zbliżamy się! / 2. Madison Square Garden,jak gdyby ktoś nie zauważył wielkiego napisu.
 1. & 2. Enjoying the trip.
 1. Takie budki z hot-dogami są dosłownie WSZĘDZIE. To typowe nowojorskie żarcie. W dodatku wyjątkowo tanie, bo kosztuje zaledwie od 1.5 do 3 dolców. / 2. Broadway, hell yes. Wybieramy się prawdopodobnie w przyszłym miesiącu i mogę osobiście wybrać spektakl!
  
TIMEEEES SQUARE.
 Columbia Circle.
 Trump International Building and Tower.
1. A to co? Nie wiecie? NIE WIECIE? Ja też nie. / 2. Mój pierwszy nowojorski ziomek.
 1. Takie bryczki są porozstawiane dosłownie wszędzie, a mili woźnice zapraszają z uśmiechem do skorzystania z ich usług. Takie szaleństwa nie na moją kieszeń. / 2. Coś z mniej uroczych widoczków- takich ludzi w NYC na pęczki. Więcej niż w Detroit.
1. Taaaaxi. / 2. Plaza Hotel. 
 Central Park, czyli to co kaczki (lol) lubią najbardziej.

 1. Oni nawet śmietniki mają tu wypasione jak ta lala. / 2. Shopping!
Nie widziałam jeszcze Statuy, więc mam foto zastępcze!
1. Love is in the air, lala. / 2. Miałyśmy niezły ubaw z tej pani. Widzieliście coś takiego w PL? Bo tutaj to ostatni krzyk mody.
 Dominika- fotograf.

Generalnie wycieczkę uważam za bardzo udaną i cieszę się na myśl, że pewnie jeszcze nie raz zawitam w The Big Apple. YAAAY.

FILADELFIA

Przy okazji szukania koledżu dla Any odwiedziliśmy Pennsylvanię i Maryland. Oto fotorelacja.

1. Budynek na wprost to symbol miasta, City Town Hall
 Streets of Philadelfia, tututut.
Tradycyjny filadelfijski lancz, całkiem nie najgorszy. 
*Generalnie nie spędziliśmy tam wiele czasu, stąd tak ubogi fotoalbum. Sorry, guys!

BALTIMORE
1. Gdyby ktoś kiedykolwiek zastanawiał się, jak mniej więcej wygląda amerykański kampus- służę pomocą. / 2. Welcome!
 Większość Baltimore wygląda tak- upadłe ruiny, więzienia, wszystko ceglaste i surowe. O tym, że trudno spotkać tam białego człowieka, już nawet nie wspomnę. Przez pierwsze 30 min jazdy przez miasto, zastanawiałam się czy jestem w Ameryce, czy Afryce.
Moje pierwsze owoce morza w Stanach- małżyczki i kalmarki, palce lizać.
 1. Nasz hotel, baaaardzo w stylu Baltimore. / 2. ... Coś.
 1. Hej, mamo, patrz gdzie byłam! / 2. Hej, tato, patrz gdzie byłam! (To właśnie słynny gay club, VOILA!)
Wieczorem trafiliśmy na koncert lokalnej bandy i szczerze mówiąc- wymiatali! Ktoś ich zna? Może spotkałam wschodzące sławy i nawet nie zdaję sobie z tego sprawy.

GROUNDS FOR SCALPTURES

Sąsiad moich hostów- Brian, widząc, że jestem bardzo stęskniona za krajem (sam był exchange w Paryżu), zaproponował wycieczkę do jego ulubionego  miejsca w New Jersey- Grounds for Scalptures. Idea miejsca jest taka, że obrazy się tu materializują. Było dużo śmiechu i zabawy.

 1. Najwyżsi Państwo w Ameryce. / 2. Widzicie, co on/a robi? Hehe.
 Wersja 2D i 3D.
1. Zakochałam się w tym pojeździe... / 2. Peacock, peacock.
 1. Kinda sick. / 2. Z serii: znajdź nas!
1. Akurat byliśmy świadkiem wesela, a para młoda okazała się Polakami, toteż Ana i Brian gdy tylko się dowiedzieli, poprosili, żebym podeszła i złożyła super-życzenia. Niewiele myśląc zrobiłam to, przez co dostałam łatkę "cool". Patrzcie, ta pani cyka mi foto. Czuję się teraz jak superstar. / 2. Nasz lancz, mniam mniam.

Oprócz tego poznałam przemiłą Norweżkę (nie muszę mówić, że jej angielski jest perfekcyjny? Ach, ten urok Skandynawów), która jest moją sąsiadką i będziemy chodzić razem do szkoły. Więc pierwszy tydzień zaliczam do udanych (no... 70/30)! Jutro ostatni dzien laby, a we wtorek szorujemy do szkoły. Trzymajcie kciuki! Ach, i przybijam mentalną piątkę każdemu, kogo ta notka nie znudziła i dobrnął (o własnych siłach) do końca! HIGH FIVE.

Do przeczytania, cheers.