wtorek, 26 listopada 2013

kinda summary

 Serwus!

Korzystając z mojego drugiego-z-dwóch-half-day z okazji święta indyka, otrzepuję z kurzu, odświeżam i poleruję mojego biednego, porządnie zapyziałego blogspota. Przede wszystkim przepraszam za długą jak noc polarna nieobecność na blogu, który leżał w ciemnej szufladzie przez symboliczne sto dwadzieścia trzy lata. Na szczęście wracam, by tchnąć w niego nowe życie i czar, jak Piłsudski w 1918 w naszą ojczyznę. Iście biało-czerwone porównanie. Jako, że wszystko w głowie przemieszało mi się siedmiokrotnie, nie potrafię złożyć zgrabnej, chronologicznej notki, a więc wypiszę wydarzenia od myślników.

- 'BIAŁY MICHAEL JORDAN'- co się tyczy kosza, mam bardzo mieszane odczucia. Dzień w dzień, noc w noc, zastanawiam się, czy chcę to robić, czy może jednak nie, a może tak, ale jednak niekoniecznie. Ludzie raczej mi to- o dziwo- odradzają- cóż, będąc managerem nie możesz być jednocześnie tak naprawdę pełnoprawnym członkiem drużyny, więc nie wiem, czy to gra warta świeczki, zważywszy, że treningi są głównie o 17, więc muszę truć dupę wybranemu członkowi rodzinki, prosząc się o podwózkę. Tylko międzyświąteczny trip do Disneylandu działa jak afrodyzjak. : |

- 'NIE DLA PSA KIEŁBASA'- w niedzielę moi beloved host rodzice wylatują na Anguillę, a jako, że nie spodziewali się gościa w domu, na nieszczęśnie nie zaplanowali wycieczki uwzględniając w niej bonus w postaci polskiej reprezentantki. Ale nie nie nie, imprez nie będzie, bo zostaje z nami GOSPOSIA. Tak, też w to nie wierzę. Chociaż nasza gosposia ma na imię Amber i jest dalej w college'u... C:

- 'STREETS OF PHILADELPHIA'- nocą to najczadowsze miasto świata. Wybraliśmy się tam w odwiedziny do znajomych, i choć same spotkanie dupy nie urywało, ja po prostu uwielbiam przebywać w Filadelfii, nawet jeśli podziwiam ją zza szyby Hyundaia. To totalnie wyjątkowe miasto i mnie ujęło bardziej, niż przereklamowane NYC. Jest klimatyczne, ceglaste, surowe i zimne, jednocześnie takie... jakby artystyczne, niedostępne, wypełnione po brzegi jednostkami i indywidualistami. Został mi jeszcze Pittsburgh.

- 'SHOPPING SPREE'- generalnie odkąd mieszkam rzut beretem od King of Prussia, to jest PRZEOGROMNEGO centrum handlowego, bywamy tam średnio... ciągle. D: Nie muszę mówić, gdzie będę znajdować się w hebanowy piąteczek?

- 'MASTER CHEF'- ugotowałam... pierogi... jestem... z... siebie... dumna. Była to najbardziej karkołomna i brudna (i to nawet nie przenośnie) robota w moim życiu, taplałam się w klejącym cieście przez okrągłą godzinę, wciąż z dumą w głosie zapewniając, że mam wszystko pod kontrolą. Trochę pochrzaniłam przepis (właściwie to nie ja, co nie mami?), ale koniec końców zjedli. I nawet uszy im się zatrzęsły! Jutro od samego rana pieczemy thanksgivingowy sernik. Z mamą przez skype. | :

- '42nd STREET'- czyli tegoroczny musical. Otrzymałam już wszystkie materiały potrzebne do przygotowania się. Oczywiście, jeszcze nie zaczęłam, hehe. Przesłuchania startują się 16 grudnia. Generalnie to żałuję, że zrezygnowałam z baletu właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy się uczyć stepu, bo cholernie by to zaprocentowało w chwili obecnej. Piosenki mam zamiar nauczyć się w przyszłym tygodniu, z moją osobistą tutorką, Michelle. Z tego miejsca buźka.

- 'THE BULL IN THE CHINA SHOP'- czyli fall play wystawiane w naszej szkole. Jedno z najlepszych przedstawień W OGÓLE jakie widziałam w życiu. Cudowna obsada, fajna fabuła, przepiękne stroje, profesjonalizm, fachowość, precyzja. Dziękuję, postoję.

- 'NISKOGÓRSKIE ATRAKCJE'- Nanciann i Steve mają drugą rezydencję na samej górze stanu Pennsylvania, przy granicy z Nowym Jorkiem (Pocono). Dom znajduje się w samym sercu lasu, jest totalnie bajeczny, cały w drewnie i cegle. Tam spędzają część swoich weekendów, tam też spędzaliśmy ostatni. Dniami spacerowaliśmy po borze z blond psiną, wieczorami piliśmy gorącą czekoladę, wygrzewając się przy kominku. Żyć, nie umierać.

- 'UGOTUJ MI BIGOS, NIECH WSZYSCY TO WIDZĄ'- w wyżej wspomnianych górach wybraliśmy się do lokalu rozrywkowego aka restauracji japońskiej. Generalnie było to rozwiązane w sposób następujący: sadzali cię przy stoliku z randomowymi ludźmi (bo dla piątki nie opłaca się organizować szoł), przychodził kucharz i zaczynał swoje czary mary, szasty prasty, akrobacje i triki. Ogień buchał na naszych stołach (a raczej jednym wspólnym), a ucieszony Azjata (który wyglądał jak w transie) nieomal porozbijał jaja na naszych łbach. Podpalał różnorakie przybory kuchenne wszelkich rozmiarów, a my mieliśmy je zdmuchiwać z użyciem całej potęgi i pojemności płuc. I wygrałam, hehe, ćwiczymy przeponę, nie ma zmiłuj. Później ziomek podrzucał brokuły, a my musieliśmy łapać je otworami gębowymi. Albo czymkolwiek, byle bez użycia dłoni. I znów wygrałam. Głupi ma szczęście, nie? W nagrodę nie musiałam płacić za szamę (jakby to robiło mi jakąś różnicę), a śmieszny Chińczyk ukłonił mi się w geście respektu. Lokal to rozrywka PIERWSZOrzędna, żarełko- co najwyżej szóstorzędne.

- 'KOKO KOKO EURO SPOKO'- pewnego razu zostałam w szkole zgarnięta przez bibliotekarkę, która poprosiła mnie, o przyczłapanie się do jej samotni po lekcjach. Bez problemu się zgodziłam, bo skrycie wielbię tę kobietę, okazało się zaś, że chciała mnie komuś przedstawić. Przez "komuś" rozumiem jedną z pań woźnych, która jest imigrantką z Ukrainy i biegle posługuje się piękną polszczyzną. Zaczęłyśmy od razu nawijać jak najlepsze kumpele, pół po polsku, pół po angielsku, a ludzie wokół patrzyli się na nas z otwartymi paszczami. W końcu nieczęsto jest się świadkiem rozkwitania międzynarodowej przyjaźni, zwłaszcza, gdy żadna ze stron nie jest przedstawicielem danego kraju. (: Teraz gdy tylko zmęczy mnie inglisz, mogę przetransportować się po biblioteki i nieco odetchnąć, co rzecz jasna nie oznacza, że będę tam bezustannym gościem (nie chcemy zaszkodzić mojemu stuprocentowemu lingwistycznemu rozwojowi. D:).

- 'POZNAJ MOJE RODZEŃSTWO'- w piątek do domu dotarł Scott, pokonując 9.5-godzinną drogę z Ohio, dziś oczekujemy Alexandry. O ile o pierwszym z nich mogę powiedzieć tyle, że jest sympatyczny i wciska "like" co półtora słowa, o drugiej mam nadzieję móc powiedzieć więcej, hehe. COŚ NA PLUS. Matt i Scott prowadzą ostatnio jakieś śmieszne mini wojny domowe, więc mam dostarczoną sporą dozę rozrywki.

/ Przygotowania do Thanksgiving ruszyły pełną parą, także noteczka naskrobana została dosłownie na kolanie + nie mam jak aktualnie powstawiać zdjęć, NIE BIJCIE! Postaram się was już tak brzydko nie zaniedbywać, drodzy czytający. Myślami ściskam tak serdecznie i mocno, że wasze gały wystają prawdopodobnie na długość co najmniej dwóch centymetrów. <3

Dzięki, że komuś w ogóle chce się to czytać. Amen.

piątek, 8 listopada 2013

randka z Draculą, żarłaczem białym i Woodwardami

 Strzałeczka.

W zeszły czwartek (10/31) ze szkoły wyparowałam jak w skowronkach, przeskakując radośnie z nogi na nogę, bowiem moje bolące gardło stało się nagle mniej bolące (dobra, powiedzmy, że musiałam wyciągnąć na wierzch z rękawa moralnego płaszcza zdolności aktorskie), a tuż po szkole (kosz odwołany, o nie!) zadaniem Lynn było wieźć mnie do pięknego, wypchanego po brzegi wszelakiej maści przebraniami sklepiku za trzema rogami. Ledwo wypadłam z kanarkowego autobusu, wparowałam pośpiesznie do pamiętnego Volkswagena- szast, prast i już nas nie było. Jednak moja host mamuśka nie zawiozła mnie to wspomnianego raju dla halloweenoholików, ooo nie, wóz skierowała ku GIANT, spróbujcie poczuć moje oburzenie! To uboższa wersja Walmartu, jeśli ktoś przeszukuje właśnie google. Wisiało tam na połamanych wieszakach może dziesięć średnio-ładnych (paskudnych) kostiumów, ale za to zniżkę 75% dowalili, woah, hojne mordeczki. Moje farciarstwo zmaterializowało się, obierając kształt stroju, który został bodaj spłodzony w najskrytszych zakamarkach mojego umysłu. Zapłaciłam tylko $25 za możność przemienienia się w Szalonego Kapelusznika na ten niezapomniany wieczór! O 17 otrzymałam już drugą tego dnia podwózkę (szaleństwo w wydaniu Crossów) do Emily, tam wskoczyłam w moje nowe łaszki, a w tym czasie dołączyli do nas uśmiechnięci od ucha do ucha Ashley, Erika i Andrew. Zapakowaliśmy tyłki do auta Em i modląc się w duchu, by dotrzeć w jednym kawałku, ruszyliśmy w długą i wyczerpującą podróż do Amber. Czując się jak gwiazda filmu o zbuntowanynych, zepsutych, amerykańskich nastolatkach, tylko czekałam na kraksę w ciemnym lesie. I prawie się doczekałam! Porządnie zbłądziliśmy do drodze, w dodatku w borze rodem z Harrego Pottera (desperacko tropiłam jednorożce i centaury : |). Dotarliśmy jednak jakoś (w jednym kawałku, rzecz jasna jak noc świętojańska) i wtedy już totalnie, maksymalnie poczułam klimat tego święta. Rozmaite królewny i królowie, potwory i strzygi, psy i koty, musztardy i keczupy, Jockerzy i Batmani, Jake, Finn, Chojrak, królewna Śnieżka i dumny Szalony Kapelusznik z gracją paradowali z torebeczkami w kształcie dyniowej głowy (dobra, tylko ja miałam taką bajerancką, większość użyła zwykłych foliówek, a efekt cieplarniany rośnie : |). W obawie przed oderwaniem się uszek mojej pomarańczowej pannicy, zasugerowałam powrót po dwukrotnym obkrążeniu sąsiedztwa i zebraniu 123 komplementów dotyczących mojego kostiumu (zwykle nie obnoszę się takowymi pierdami na blogu, ale mój strój był AWESOME). Chwilę posiedzieliśmy na tarasie, dokonując tranzakcji życia (czyt. wymieniając cuksy), pogadaliśmy o wszystkim i niczym, wypiliśmy to i tamto (wodę i sok) i w drogę powrotną. Stopowaliśmy dwa razy, u Molly i babci Em, zgarniając dodatkowy zapas cukru do kolekcji. Rzecz jasna miasteczka tego dnia wyglądały czarująco (było ciemno, więc zdjęcia się nie udały)- na trupy, mumie i nagrobki natknąć się można było na każdym kroku, a duża część ludzi rozdających candy też była odpierdzielona jak na odpust. Generalnie sporo co leniwszych zostawiło zwyczajnie słodycze przed domem z karteczkami "wziąć jedno" (heheheh chyba 1+5). Do domku wróciłam około 22, niemal natychmiast składając wizytę komu? Tak, Morfesiowi.

Generalnie nie zauważyłam tego myku na żadnym blogu, więc przygotowałam dla was mix pt. "co amerykańce żrą w helołina", czyli zdjęcia+ krótki opisik najbardziej popularnych słodyczy. ENJOY.
1. Tootsie Roll- mordoklejka o smaku toffi; Milky Way- wiadomo, tylko papierek ma bardziej dizajnerski; Butterfinger- jeden z bardziej popularnych batoników, smakuje strasznie dziwnie- generalnie zawiera masło orzechowe i kruchy wafelek. 2. Reese's- to cacko nosi miano "best american candy", masełko orzechowe w czekoladzie, krótko rzecz ujmując; Starburst- guma rozpuszczalna o smaku owocowym; dwa pozostałe to zwykłe cuksy, jeden do ssania, drugi gryzienia. 3. Kit Kat- to Kit Kat; Reese's- patrz numer dwa, różnica- w formie okrągłych "kubeczków"; Milk Duds- skleja facjatę, czekoladowo-toffi, klejące cukierasy. 4. Crunch- mój faworyt, chrupiący batonik, smakuje trochę jak milka z ryżem; Almond Joy- takie amerykańskie bounty z orzeszkiem na grzbiecie w bonusie; Nestle coś tam- dużo tego dostałam, a to zwykła mleczna czekoladka; Whoppers- wafelek w czekoladzie w formie kuleczek.
Dostaliśmy kupę czipsów, niestety ja od każdego podostawałam tylko te, hehhe, aczkolwiek to jedne z moich favs- przypominają do złudzenia naczosy. A, to są naczosy.

W weekend pojechaliśmy do filadelfijskiego akwarium, słynącego z sporej ilości krwiożerczych rekinów (w tym także opcja potaplania się w wodzie z bestyjkami), a także koników morskich, żółwi, nemo i tony innych morskich i oceanicznych żyjątek. Alex zabawił się w fotografa, więc zaoferuję wam dziś całkiem zgrabną galerię. W drodze powrotnej pokazali mi dokładnie Filadelfię (z auta, ale zawsze : |) no i wszamaliśmy oczywiście Philly cheesesteak (generalnie fanką nie jestem, ale da się zjeść- bagietka z posiekaną wołowiną i serem).
Widok na miasto.
1. Ten statek należy do NJ, a pochodzi z okresu II WŚ. / 2. A to ja, na co drugim zdjęciu wykonanym przez Alcia. / 3. Uśmiech do aparatu. c:
2. & 4. Tych cudów można było podotykać. Było... ślisko.

Poniedziałek & wtorek miałam wolny, więc wtedy załatwiliśmy przeprowadzkę. TAK, mam trzecią rodzinę. I niektórzy z was uważają mnie pewnie za mentalną, polską Elkę II, ale za to umiejętności walki o swoje mi nie odmówicie! We wtorek o 19 przeszłam przez próg z walizeczką pod pachą, dziś jest czwartek, a ja już ich kocham.

Moja host mama pracuje w szkole z trudną młodzieżą, jest równą babką i załapałyśmy super kontakt, chociaż czasem kompletnie ma dość mojej nadmiernej gadatliwości (heheh, brzmi znajomo, mami?). Host tata jest cholernie inteligentny, prawnik z zawodu i powołania, obsypuje mnie każdego dnia nową porcją pytań o rząd, kulturę i geografię. Mam też host brata, który jest juniorem w OJR, pulchny misio o wielkim serduchu, jest przemiły i z tego co udało mi się zauważyć- bardzo lubiany. Pomaga mi ze wszystkim z szerokim uśmiechem i to nawet niepytany. D: Załatwił mi nawet rolę w musicalu + dzięki niemu zna mnie wyśmienicie już cała drużyna kosza. Do tego- nawija ze mną jak z RÓWNYM SOBIE. Dwójka pozostałych rodzynków pewnie właśnie w tej chwili wkuwa na pamięć skomplikowane formułki podręcznikowe na kampusie w Nowym Jorku/ Ohio, a ich dźwięczne imiona to Alexandra i Scott (od razu przypomina mi się Cyclops : |). Od teraz jem lancz z MUZYKAMI (<3) w ich elitarnej sali, bo Matt należy tegoż zacnego grona. Żeby nie było za cukierkowo- pierwszego dnia zapomniał zgarnąć mnie w drodze na autobus, a że nie znałam numeru, latałam niczym co najmniej szalona Lisa Rowe i wstrzymali dla mnie cały ruch, próbując umożliwić odnalezienie braciszka. Na jego szczęście, znalazłam się, a jazda autobusem była po raz pierwszy przyjemna! No cóż, w tak miłym towarzystwie grupy jego uroczych przyjaciół nie mogłoby być inaczej. C:

+ Cytując Billa: dzisiaj moimi przyjaciołami zostali: Lisa, która dwa lata temu przeprowadziła się tu z Niemiec i jej rok-młodsza-bliźniaczka (D: są identyczne) Natalie + Hung, którego przywiało z samego Wietnamu przed trzema laty. Co dzień coś się dzieje, co dzień coś się zmienia, co dzień stawiam trzy kroki wprzód.

Spotkanie koszykarskie jest jednak jutro & przesłuchania do musicalu 11/17 (choć dla mnie to tylko formalność, hehe). Nie mogę się doczekać.

Jako bonus, staroć z wykrawania dyni (sprzed tygodnia, hehe) w końcu TBT.

TO TYLE.

Do przeczytania, cheers.