Tak, nie mylicie się, dziś z racji braku lepszego pomysłu na notkę (chyba dość macie blogów, gdzie ziomki opisują niemalże minutę po minucie swoją dzienną rutynę, uwzględniając niekiedy nawet prozaiczne mycie zębów czy oddawanie moczu?), opowiem pokrótce o mojej szkole.
Mój dystrykt jest stosunkowo duży (ogromny), a samo liceum liczy sobie mniej- więcej 1800 osób. Teoretycznie od groma, aczkolwiek oglądając codziennie te same facjaty od niemal trzech miechów wyśmienicie rozpoznaję sporą ich część na zapchanych dzieciakami korytarzach. Ludzie mnie też rozpoznają, a to akurat żadne zaskoczenie- my, exchange students, jesteśmy całkiem znani, prawie, jak szkolni celebryci, hehe. Śmieszy mnie, gdy moja nauczycielka francuskiego wita się nieraz wyłącznie ze mną, innych obdarowując wyłącznie pustym, przelotnym, niedbałym spojrzeniem.
Kolejną śmieszną rzeczą jest dla mnie ich sposób ubierania się. Nie chodzi bynajmniej o modę i wątpliwe wyczucie stylu- nie tym razem! Gdy paraduję w mojej puchowej kurtce, wszyscy przyglądają się mi, jak co najmniej ufoludkowi. Tutaj wszystko działa na opak. Nawet bardziej na opak, niż w Wielkiej Brytanii. Słońce, upał, przepiękna pogoda? JASNE, dziewczyny, uggsy się sprawdzą. Śnieg, mróz, grad i gołoledź? Toż chyba najlepsza pogoda na klapki i japonki! Nie spotkałam ani jednej osoby w ciepłej kurtce podczas minusowych temperatur, za to śmiałków w szortach i tiszertach jest od zasrania. Oczywiście to, że ich zdrowie jest wyśmienite, to oczywista oczywistość, prawda?
Zgrabny w tył zwrot. Dygresje za mocno się mnie imają. Szkoła. W OJR uczniowie są zdecydowanie na pierwszym miejscu. Każdy z nas posiada swojego szkolnego opiekuna, który dba o każdy, bodaj najmniejszy detal dotyczący naszej szkolnej egzystencji. Uczniowie ze stwierdzonymi zaburzeniami osobowości/ inteligencji, posiadają indywidualny program, wraz z nadzorem specjalistów w bonusie. Moja h-mama jest jedną z tych tajemniczych specjalistek, ma niesamowite podejście do trudnych dzieciaków. Znajduje się tu ponadto mnóstwo doradców, pedagogów i innej maści zawodowców, do uczniowskiej dyspozycji o każdej porze dnia. Nawet pielęgniarki mają zupełnie inne podejście do odbębniania swojej fuchy- zamiast faszerować kroplami żołądkowymi, czy prochami na ból bańki, szykują ci zgrabne łoże, cobyś wyspał cały ból, a przy okazji zrekompensował sobie zarwaną nockę (D:). Uczulam jednak na lekarzy- miałam przyjemność wybrać się do takowego, a oni z wdziękiem balerin wydzierają mamonę prosto z portfeli ciężko pracujących ludzi.
Generalnie życie tu stało się na tyle rutynowe i normalne, że nie mam pojęcia, jakie informacje mogą w jakikolwiek sposób okiełznać waszą ciekaw(sk)ość. Zamiast lać wodę, znacznie chętniej odpowiedziałabym na konkretne pytania. Jeśli takowe są- serdecznie zapraszam. Piszcie w komentarzach, a ja w następnym poście odpowiem (NIE NA ASKU, NIE PAMIĘTAM HASŁA :|).
Na koniec jeszcze zdjęcia naszego drzewka, które od dziś wdzięcznie zdobi pokój rodzinny. Wiecie, że tu NIKT nie posiada sztucznych? Ba, uchodzi to za całkiem-nieświąteczne.
>Aha, i just so you know- myślę o pisaniu po angielsku, jako, że progresu nie widzę, a czytelników też szczególnie dużo nie mam, przez co motywacja do prowadzenia go po polsku maleje. <
Zatracając się po raz wtóry w pozornym sensie moich egzystencjalnych przemyśleń, jeestem w stanie pozostawić was tylko z kawałkiem spuścizny Cahilla.
An adventure is never an adventure when it happens. An adventure is simply physical and emotional discomfort recollected in tranquility.