środa, 30 października 2013

sinusoinda zagęszczona

Cześć, siema, elo.

Powoli (pooooooooooowoli) wracam do świata żywych. 

Króciutko i nudniutko streszczę, co działo się u mnie przez ubiegłe dwa tygodnie. 

10/18 zaproponowałam Julce sleep over, jako, że po raz kolejny moja host rodzina nie miała żadnych planów. Było całkiem sympatycznie, pogadałyśmy, standardowo obejrzałyśmy film, a żeby było jeszcze piękniej poobżerałyśmy się cukrem. Julcia należy do tego feralnego typu ludzi, przy których trzeba bardzo starannie zabiegać o ciągłość jakiejkolwiek konwersacji. Jak na dobrego gospodarza przystało, pozwoliłam jej nawet wybrać film (komedia romantyczna, a jakże!), toteż po jakichś maksymalnie 40 minutach przytuliłam się do Morfeusza, świadomość zaś odzyskałam przy napisach końcowych, a to pech. Patrzę, rozglądam się, wołam- Julii nie ma. Wkładając pistolet za pasek i kowbojki, wyruszyłam w niebezpieczną wycieczkę po domu, niczym po bezkresnych sawannach Teksasu, uzbrojona w latarkę i zaciętość wymalowaną na facjacie. Pokonałam parę lwów, skopałam tyłki tygrysom i pohuśtałam się na lianach z rodziną Tarzana, ale zguby nie odnalazłam. Z gorzkim smakiem porażki w ustach, wskoczyłam do mojego zgniłozielonego jeepa i ruszyłam w drogę powrotną. Już w moim azylu ujrzałam jakiś niezidentyfikowany, ciemny, rozmemłany kształt tuż koło posłania. Tak, Julka pochrapująca w najlepsze, rozwalona jak bokserski nos. Natychmiast obudziłam ją, szarpiąc desperacko za nogę, królewna natomiast przewróciła się tylko na drugi bok, mamrocząc niewyraźnie „leave me alone”, toteż uznałam, że może w Norwegii najzwyczajniej w świecie takie anomalie na porządku dziennym, co kraj to obyczaj, nie? Wzruszając ramionami, postanowiłam znów odwiedzić Morfka. Rano oczywiście spytałam moją kompankę z rozbawieniem, czemu romansowała z moim dywanem, a ta odparła, że nie ma zielonego pojęcia. Mam trzy teorie: lunatyk, wyjątkowo żałosna pamięć, sturlała się z łóżka, zachowując przy tym kamienny sen (?). Co obstawiacie? Może macie własną tezę? Zapraszam serdecznie do dyskusji pod tytułem "Nocne przygody Julii" (brzmi trochę jak nazwa filmu porno : |). Nazajutrz przesiedziała u mnie do 15, CAŁY czas na telefonie. Trochę (bardzo) mnie to irytowało, ale nie miałam serca rzucić od niechcenia „lepiej już idź”, więc elegancko zajęłam się rozmawianiem na Skype, a- ku mojej uciesze- princess dobrze odczytała sugestię. Było okej, ale co za dużo, to niezdrowo. W ogóle dowiedziałam się, że mieszkała przez rok w Ameryce, woah.

W niedzielę wybrałam się z host rodziną Julii do katolickiego kościoła, potem skoczyliśmy na śniadanie do jednego z barów. Totalnie wspaniali ludzie, żałuję, że to nie oni są moją host rodziną. D: Julce chyba nie do końca uśmiechał się fakt, że dogadałam się z nimi aż tak dobrze. Odstawili mnie do domu, a około 14 przyjechała po mnie Amanda, moja koleżanka z angielskiego. Pojechaliśmy na wycieczkę do Nju Dżerzi, do jej rodziny. Było świetnie, jeden ze zdecydowanie lepszych dni w US. Jej wujek był przekozacki i trochę nieudolnie próbował cisnąć ze mnie bekę, na przykład opowiadał mi coś o wyścigach konnych i nagle wyskakuje „do you know what horse is? Let me explain you." Ja z uśmiechem ćwierćgłówka  udawałam, że nie znam odpowiedzi na żadne z jego pytań, skręcając się ze śmiechu podczas słuchania pseudonaukowych definicji. Zjedliśmy pyszny obiad i miętowe lody, potem przyjechali po nas dziadkowie Amandy i skoczyliśmy dodatkowo na mrożony jogurt. Po powrocie posiedzieliśmy trochę z jej kuzynem (też niezły agent, swoją drogą; kolejne potwierdzenie przysłowia, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni, hehe). W drogę powrotną zapakowaliśmy się koło 20. Och, no i przejeżdżaliśmy też przez Filadelfię, która nocą jest przepiękna. 

W poniedziałek, w szkole Julii coś totalnie odwaliło. Zapytana o co do cholery chodzi we wtorek, uznała, że ona tu szuka „full american experiences”, więc może powinnam zmienić stolik na lanczu. Zielonego pojęcia nie mam, co nagle ją ugryzło, ale wkurzona wymamrotałam tylko „skjdkss fak ju” i kroki skierowałam ku swojej klasie. Nie powiem- skutecznie zepsuło mi to humor na najbliższe dwie lekcje, więc zamiast w nich uczestniczyć, podreptałam do biura School Assistant coby trochę poprawić go sobie lekką, przyjemną rozmową.  Na ostatniej lekcji miałam już wyborny, toteż byłam tak miła dla Julii, jak nigdy wcześniej, w tym samym czasie mając na nią cudownie wywalone. W sumie wszystko zdążyło już wrócić do względnej normy, aczkolwiek nasza relacja trochę się ochłodziła. c:

Reszta tygodnia minęła nudno- w czwartek przyjechała moja koordynatorka, coby pomóc w zażegnaniu jakichś drobnych sporów. Powiedzmy, że moja host siostra nie jest łatwą osobą do wspólnego życia, ja również mam swoje za uszami, więc dogadanie się przychodzi nam zazwyczaj dość trudno, a że ona ma tutaj niejako przewagę, straszliwie mnie frustruje. Dodatkowo, naprawdę lubię moich hostów, aczkolwiek nie mam z nimi głębokiej relacji, bo oni zwyczajnie są takim typem ludzi „whatever, na wszystko wywalone, żarciki, seriale i żarcie”, także nie czuję się bynajmniej jak członek rodziny, a raczej jak pomiędzy grupą znajomych. + Oczywiście po rozmowie z Diane atmosfera stała się tylko bardziej niezręczna.

W sobotę pojechaliśmy na pyszny obiad na śniadanie, a zaraz potem na Pumpkin Patch, coby wybrać najlepsze okazy do udekorowania domu. Reszta dnia minęła na odkopywaniu dekoracji i wycinaniu rozmaitych gęb w dyniach. Nie chwaląc się, moja była zdecydowanie najładniejsza, więc mianowałam ją Pumpkin Miss 2013. Skoczyliśmy też po kostium dla Kat (sexy red hood, hehehe, chyba ma jakiś fetysz z czerwonymi ubraniami...) do bodaj największego halloweenowego sklepu w zasięgu parudziesięciu mil.


W niedzielę był czas na nawiedzony dom, jeden ze słynniejszych i najbardziej nawiedzonych (XD) w okolicy. Ponoć twórcy Briarcliff (AHS) inspirowali się. Gwoli ścisłości, choć mówią "haunted house", to nie dom, a szpital- z początku XX wieku, dla chorych umysłowo. Straszne rzeczy się tam działy- mawiają. Wielu ludzi zginęło, bądź słuch o nich zaginął- mawiają. O ile sztuczne „haunted houses” nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, o tyle bardzo wierzę w występowanie nieprzerwanego ciągu istnienia bytów astralnych, które porządnie wkurzone, mogą się upierdliwie przykleić do człowieka i skutecznie urozmaicać mu życie. I nie wiem, czy to moja wybujała wyobraźnia, czy też wyżej rozwinięta percepcja, dała mi tam doświadczyć obecności różnorakich udręczonych stworzeń. Mimo, że... zrobili z tego miejsca po trosze parodię. Pierwsza część odkrywania budynku to przechadzka korytarzami szpitala- odpadający tynk, rozwalone szpitalne łóżka i skomplikowane aparatury, no i masa napisów w stylu "murder", trzy szóstki, czy satanistyczne obrazki namalowane czerwoną farbą. Przypuszczam, że nie pozwalali pacjentom taplać się w chemikaliach, więc malunki powstały tylko na potrzebę przygotowania atrakcji turystycznej, duh

Part two, to spacer przez coś na wzór tunelu, gdzie czają się żywi aktorzy, poprzedzone krótką ekspozycją (fotografie, stroje, listy pacjentów). Byliście w Madame Tussauds w Londynie? Coś podobnego; większa i trochę bardziej wypasiona wersja. Wielu śmiałków nieomal zeszło na zawał, a mnie niektóre sceny, które się tam rozgrywały, wydały się przekomiczne. Pewnie zachodzicie w głowę kogo tam spotkałam? Kobietę, jedzącą własne fekalia w zatęchłym pomieszczeniu, gdzie unosił się słony zapach krwi i odór gówna. Demonicznego lekarz przyjmującego poród, a zaraz potem zajadający się z apetytem martwym płodem.    Gościa, umazanego krwią, który podtykał ludziom pod nos coś przypominające mięso. Dotknął mnie tym w policzek. Było mokre i cuchnące. Człowiek- żaba szarpiący za kostki (jedyny moment, kiedy mocniej zabiło mi serce, to kiedy pociągnął z konkretnym impetem moją nogawkę), Lecter zamknięty za kratami, sto pięćdziesiąt Samar. Koleś na krześle elektrycznym, ukryty jakby za weneckim lustrem- wyglądał jak autentyczna zjawa, czy hologram, póki nie zaczął się miotać jakby w napadzie konwulsji. Choć strzelam, że była to prezentacja działania maszynerii. : | What else. O, babka z mózgiem na wierzchu, tocząca pianę z pyska i doktorek trzaskający prawdopodobnie nieudolną lobotomię. Jedyne, co nie do końca mi odpowiadało, to ich dotyk na każdym kroku i brak prawa do odpłacenia się pięknym za nadobne.

1. Niestety próby obfotografowania Pennhurst zakończyły się fiaskiem, było naprawdę ciemno jak w tyłku, efekt jasnego nieba to zasługa flesza. \ 2. Moja córcia.
Zdjęcie z gugli.
Jutro Halloween + pierwsze spotkanie w sprawie koszykówki. Wybieram się gdzieśtam z moją koleżanką Emily i jej przyjaciółmi, których jeszcze nie miałam przyjemności poznać (albo oni nie mieli przyjemności mnie poznać, hehe). Kostium oczywiście kupuję na ostatnią chwilę, tj. zaraz powinniśmy się po niego wybrać, ewentualnie jutro, heh. W sprawie kosza- nie będę członkiem drużyny, a managerem, co dla kogoś o tak wątpliwym talencie sportowym, jest zdecydowanie lepszą opcją.

1., 2. & 3. Część dekoracji w mojej szkole, które są naprawdę superosom. / 4. To gówienko wywołało super dużo emocji na moim ostatnim francuskim, więc uznałam, że być może to przedmiot kolekcjonerski o dużej wartości, i trzeba strzelić fotę, zanim ktoś zużyje całość na jedno mycie zębów.
Zapraszam was także na mojego aska, na którego będę zaglądać regularnie: [LINK]

Tyle na dziś. Do przeczytania, cheers.

piątek, 25 października 2013

piątek, 18 października 2013

dancing queen

Elo, elo.

Ale ostatnio szalona się zrobiłam, notki pojawiają się chyba za często, jeszcze was do tego przyzwyczaję!
W każdym razie chciałam naskrobać tylko trzy słówka o pierwszym, typowo amerykańskim evencie, w jakim miałam okazję uczestniczyć.  
Na marginesie- jeżeli macie jakiekolwiek pytania, polecam kierować je na maila, którego sprawdzam regularnie. <2+1 W tym celu wystarczy odwiedzić zakładkę "napisz do mnie", as easy as ABC.
Wracając do potańcówki (jakie śmieszne słowo, hehe)- nie mam bladego, zielonego i żadnego innego pojęcia, dlaczego ludzie narzekali na swoje homecomingi, dla mnie to była zdecydowanie najmagiczniejsza, najcudowniejsza i najbardziej zapadająca w pamięć noc w Stanach. Od początku.
Zapowiadało się koszmarnie- spędziłam z  godzinę w domu ogarniając się, przez co przegapiłam wyjście na żarcie, musiałam zabrać swoje rzeczy, takie jak ciuchy, śpiwór etc, a ze znajomymi miałam spotkać się już na miejscu. Głodna, wkurzona i zniecierpliwiona zapakowałam się na tylnie siedzenie Volkswagena Lynn. Pierwsza minuta, druga, dwunasta. Dźwięk hamującego auta, trzaśnięcie drzwi, stukot obcasów, głośne tykanie pędzącego zegarka. Zgadnijcie co się wydarzyło? Tak, kochane misiaki postanowiły się elegancko spóźnić, coby zagwarantować sobie wejście na miarę Rihanny! Czekałam grzecznie obładowana dwoma tonami tobołów i mocno już poddenerwowana, aż tu nagle zjawili się, ni stąd ni zowąd! Wtedy też wystrojona Andrea zakomunikowała mi, że niestety auto zostało na przeciwległej stronie parkingu, więc lepiej, żebym rzeczy zostawiła gdzie na szkolnych korytarzach. Czadzior. Nie bardzo uuśmiechała mi się ta wizja, ale starając się zrobić dobrą minę do złej gry, poszłam za jej (nie)złotą radą. Upychałam je w jakim zgrabnym kącie prostym, aż tu nagle odwracam się i- PUF- wszyscy zniknęli. "Ten wieczór nie może być już gorszy"- przemknęło mi przez myśl. Przy drzwiach na salę wpadłam na pomidorową Kat, od niechcenia pytając, czy mogę z nią zostać, póki nie odnajdziemy się z moimi. Ona równie niechętnie wyraziła zgodę (know the mercy of the queen) i przeszliśmy ramię w ramię przez próg. A tu - kolejna niespodzianka- ciemno, jak pod latarnią. Mrok, dym i pył. I jakieś 1000 rozwrzeszczanych (plus niektórych nieźle wstawionych) uczniów. Hehe, pewnie domyślacie się, że mój misterny plan zakończył się fiaskiem. Tym razem, zlewając to tak totalnie, że bardziej już nie można, wybrałam uśmiech numer trzy i ruszyłam wdzięcznie do przodu. Nie wiem, nie wiem, nie wiem, czemu nie podoba się wam taniec Amerykanów- ja go uwielbiam! Co jaki czas wszyscy ustawiali się w kółku, a najśmielsi śmiałkowie (pleonazm to zabieg celowy) wsuwali się do środka, prezentując swoje liczne talenty i nie-talenty . Zaobserwowałam też liczne przepychanki, podrzucanki, robotańce i inne anomalie. Nawet pogo! Moja paprykowa host siostra i jej znajomi postanowili zdobyć przydomek "most crazy dancers", toteż tego dnia wyjątkowo (czyt. bardziej niż zwykle) zwracali na siebie uwagę. Było całkiem zabawnie, ale po kilkunastu minutach wyczerpali mnie swoim towarzystem, więc ruszyłam na poszukiania mojej grupy, jak Indiana Jones Arki Przymierza. Dzięki Bogu niemalże od razu wpadłam na Arvida, który dotrzymał mi towarzystwa i umylił czas rozmową do momentu, kiedy na celowniku pojawiła się Julka. Swoją drogą, to było ich pierwsze spotkanie. Kto by pomyślał, że zapoznam ich JA, hehe. Myślałam, że pęknę ze śmiechu słuchając ich pierwszej rozmowy (How do you like US so far? (Słyszałam tyle razy to pytanie, że wyłazi mi uszami, oczami i nosem). I have been to Germany three times! Oh, cool, I have been to Norway! Oh, cool. Yeah, cool. Super cool.) 
Moja radość nie trwała jednak długo, po parunastu minutach znów nas rozdzielono. Tym razem postanowiłam, że pieprzę wszystko, i zaczęłam tańczyć sama na środku parkietu. I- właśnie wtedy- zaczęli machać do mnie jacyś ludzie, których w ogóle, a w ogóle nie kojarzyłam. Jedno dziewczę przedstawiło mi się jako Emily i powiedziało, że mamy razem francuski pięć, na co ja żwawo przyznałam, że faktycznie, pamiętam ją (a wcale nie pamiętałam, heheh, ale ze mnie badass). I to był krótki, przyjemny wstęp do jeszcze przyjemniejszej, lepszej połowy imprezy- zawładnęlimy całym parkietem, a potem przenieśliśmy tyłki na taras, na profesjonalną sesję zdjęciową (moim telefonem zrobiliśmy niestety tylko jedną fotę, ale na pewno poproszę o resztę). Wspólnie stwierdzilimy, że koniecznie musimy się jeszcze spotkać. 
Następna część wieczoru to after party. Nad tym rozdrabniać się na blogu nie będę, a namopknę tyle, że nieco inaczej wyobrażałam sobie amerykańskie wixy, chociaż było przyzwoicie- Amerykanie zwyczajnie bawią się inaczej, niż Europejczycy. :) 
Z każdą kolejną imprezą będę bardziej przywykać, hehhe.

To na tyle, mam nadzieję, że post się podobał, spadam rozpakowywać rzeczy, bo dziś otrzymałam piękną paczuszkę z Polski, która zdecydowanie zrobiła mój dzień. DZIĘKUJĘ, XXX.

Na koniec tradycyjnie kilka fot.

 
SPIRIT WEEK!

1. & 2. - Game. 3. Z moją Julią. <3 4. Homecooooming!

A to właśnie wiśniowa Kat.
KTO MA NAJWSPANIALSZYCH RODZICÓW NA ŚWIECIE?
I SIOSTRZYCZKĘ. / To urzekło mnie najbardziej ze wszystkiego, co dostałam.
Do przeczytania, cheers.

sobota, 12 października 2013

little mermaid

 Hello, guys!

Wiem, że ostatni raz skrobałam coś tutaj dawno, dawno temu... za siedmioma lasami [...], ale cholernie ciężko mi się za to zabrać- muszę pójść za radą Marii, i dzień w dzień spisywać najciekawsze momenty dnia. Teraz, kiedy siedzę przed białym polem edycji tekstu w Wordzie, skupiona najmocniej jak tylko potrafię, mam głowę pustą jak orzech włoski.

Pierwsza, nadrzędna sprawa- szkoła. Zmieniłam po raz trzeci (i mam nadzieję ostatni) plan, który teraz maluje się tak:
1. Honors Algebra 2
2. Business Dynamics
3. Drawing 1
4. Health 2
5. Lunch
6. Honors English 11
7. French V
8. 20th Century US History

Moi zdecydowani faworyci to angielski i biznes (<3). Algebra jest łatwa, ale z materiałem pędzimy jak szaleni, do tego nauczyciel jest cholernie przymulający (to chyba przypadłość prawie wszystkich matematyków, hehe). Na BD uczymy się planować własny biznes (asortyment, cele, analiza, odbiorcy, inwestycje, relkama)- bardzo przydatna sprawa, jak chce się w przyszłości zarządzać NASA. :| Ostatnimi czasy gramy w symulator przedsiębiorstwa w formie konkursu (kto osiągnie największy profit dostaje ekstra kredyt). Grupy są dwuosobowe, a ja z całego serca współczuję mojemu partnerowi, który odwala na razie większość roboty (ku mojej rozpaczy), ale co się dziwić- 3,5 tygodnia więcej szkoły robi swoje, poor me. Drawing- zmienił mi się nauczyciel, dodatkowo robimy duuuużo ciekawsze rzeczy. Przede wszystkim na każdej lekcji zajmujemy się czymś zupełnie innym, na poprzednim rysowaniu robiliśmy jeden projekt od początku roku szkolnego. Health- to zdecydowanie najgłupszy przedmiot. Dostałam kolejną porcję ambitnych pytań, takich jak: czy mamy w Polsce McDonald's i Wallmart, a dodatkowo słodkie koleżanki przewertowały całą moją przeszłość, pytając o wszystkich chłopaków, dziewczyny, psy i koty. Padały też takie nieco ambitniejsze, które rzeczywiście dają im nikłą wiedzę o świecie- o paszporty, wizy i odległości. Angielski- zmieniłam go na drugi najwyższy poziom, żeby mieć wyzwanie- nie zawiodłam się. "Odysejo" po angielsku, here I am! Histora jest nudniutka, przerabiamy teraz I WŚ, tyle, że z perspektywy US. Ale mam tutaj Julię i śmiesznych kolegów z przodu, którzy ostatnio kazali mi szukać Polski na mapie z 1915 roku, haha. Dobra, jestem w stanie wybaczyć im te ignorancję.

W tym tygodniu w naszej szkole odbył się Spirit Week, który cholernie mnie rozczarował. Przebrane osoby policzyć można było na palcach dwóch rąk, spodziewałam się większej solidarności, zaangażowania i chęci ukazania szkolnego ducha. Pstryknęłam parę zdjęć, które jednak w moim mniemaniu nie prezentują nic zachwycającego, ale wstawię je w następnym poście, kiedy zgram foty na komputer. Tematyka, jaką nam narzucono to:
Poniedziałek- America Day
Wtorek- Neon Day
Środa- Como, Animal & Farm Day
Czwartek- Sport Team Day
Piątek- Red Out Day
Nie byłam zachwycona, bo w duszy liczyłam na co najmniej Harrego Pottera, czy Władcę Pierścieni. :| Zdecydowanie najlepszy był dzień trzeci- parę osób wyglądało naprawdę przekomicznie, przy czym jeden koleś przebrał się za drzewo, tak, że nie było mu widać nawet twarzy.

Wracając do Julii- poznałyśmy się w bodajże wtorek, w biurze naszego wspólnego Guidance Counselora. Julia jest Norweżką, a do tego genialnym sportowcem- udziela się w Cross Country, trzy razy w tygodniu pływa o 5 (!) rano i planuje zaszczycić obecnością również drużynę pływacką. Zastanawiam się, czy do niej nie dołączyć- przekonałam się, że bycie częścią grupy to świetna sprawa. A pływanie, to chyba jedyny sport, który mi (jakoś) wychodzi. Złapałyśmy naprawdę dobry kontakt. Co zabawne- okazało się, że jej host mama gościła dwa lata temu dziewczynę z Finlandii, która przyjazniła się z Carlą (exchnage moich hostów). Hehe, jaki ten świat mały. Nawet Ameryka.

Dzisiaj szykuję się na Homecoming Dance! Jestem cholernie podekscytowana, zwłaszcza dlatego, że nie byłam na meczu (ulewy w Pensylwanii są naprawdę wkurzające), a chłopcy z OJR wygrali. Teoretycznie jadę tam z Kat i jej znajomymi, aczkolwiek na miejscu umówiłam się z Arvidem (który zresztą okazał się naprawdę w porządku), oraz z Julią, Andreą i Danielle. Początkowo, gdy spotkałam Arivda i Julię, byłam cholernie przybita, ponieważ oni mieli już pięknie ułożone życia, przyjaciół, a ja byłam świeżakiem. Ale- ogłaszam wszem i wobec- wychodzę na prostą! Po Homecomingu zabieram się ze znajomymi i jedziemy na party do jednej z moich koleżanek. Oprócz tego poznałam już garstkę naprawdę ekstra ludzi, z którymi mam nadzieję zbudować w przyszłości przyjaźnie.

I nawet angielski przestaje mnie irytować! I nawet tracę chęć na gadanie z mamą! I nawet, mimo że nie mam genialnej relacji z host rodziną, jest świetnie, bo jestem tu w końcu wolnym człowiekiem!

ŻYĆ, NIE UMIERAĆ.

Nazywam niniejszy post "wielkim przełomem", teraz został mi tylko drugi, "mikro przełom" i pod górkę!

Zdjęcia w następnym poście, a was zostawiam z utworem, który był dla mnie inspiracją, bo chwilowo utożsamiam się z główną bohaterką, hehe. Niedługo będę pływać tak dobrze, jak ona! Drużyno pływacka, zyskacie nowego czempiona!


Do przeczytania, cheers.

wtorek, 1 października 2013

kiedyś byłam harcerzem

Cześć, wierni czytelnicy!

Od ostatniego posta minęły całe wieki (tak twierdzi moja mama), a- w przeciwieństwie do większości (buziaki)- planuję prowadzić bloga w miarę regularnie, do tego z harcerskiej powinności wywiązać się należy, nie ma bata. Notki w objętość i bogactwo w rozbudowane metafory i rozmaite związki frazeologiczne obfitować nie będą, ale lepszy rydz, niż nic!

Malutkimi kroczkami przyzwyczajam się do codziennego wstawania o 5:45 nad ranem, marznięcia na przystanku, machaniu zadanek na lekcjach i odbędniania pracy domowej. Chociaż ciągle nie jest to to, czego oczekiwałam, staram się więcej uśmiechać.. Czeka mnie parę testów, quizów i prac domowych, więc można powiedzieć, że oficjalnie zostałam zaadaptowana w gronie uczniów amerykańskiego liceum. Lekcje nie są złe, a francuskim zawsze wygrywam mini konkursy (dostaję w nagrodę M$Msy, hehe), na angielskim o dziwo najlepiej rozwiązałam jakieś głupawe zadanie, a na historii pocisnęłam wszystkich ze znajomością geografii (to Filipiny to nie stan? Haha, tak, to nie było trudne). Ciągle mam jakieś nieuzasadnione obawy przed udzielaniem się na lekcji, a jak dziś babka na culinary arts zadała mi parę pytań, nagle zapomniałam, że posiadam coś takiego jak język. Dodatkowo straaaaasznie brakuje mi tutaj jakichś wymieńców- ci co mają ich pod dostatkiem, wiedzą, o czym mówię. Z tego miejsca wielkie zazdro Dominice, która w swoim malutkim liceum ma chyba z dziesiątkę obcokrajowców!

Szczerze mówiąc, nie wiem czemu wszyscy cisną mnie z pisaniem- gdybym miała co opisywać, robiłabym to regularnie. Ale życie tutaj nie jest na razie zbyt zajmujące. Oglądam filmy, odrabiam lekcje, serfuję po sieci... i tyle. Moi hości są zwolennikami spędzania CAŁEGO czasu wolnego przed ekranami rozmaitych urządzeń, więc w ciągu dni szkolnych cierpię na niedostatek tlenu. No nic, czas rozejrzeć się za jakimś porządnym szoferem.

Z nowych rzeczy- w ubiegłą sobotę zawitaliśmy na festiwalu kolonialnym, bynajmniej nie jako goście, a gsopodarze. Festyn organizowany był przez parafię hostów, więc zwerbowano nas jako wolontariuszy. "Będzie fun"- pomyślałam. Był- przez pierwszą godzinę, ale siedzieć od 9 do 17 na dupie, tylko po to, żeby grzebać w nagłośnieniu, to gorsza rozrywka, niż szachy. Byłam za to świadkiem całkiem zajmujących występów grupy tanecznej, śpiewaków i kobiety, którą określiłabym mianem "osiemnastowiecznego barda". Do tego zaobserwowałam dziwne zjawisko- zimne słońce. Grzeje jak cholera, a w niektóre miejsca wciąż Ci zimno, więc nie wiesz, czy zdjąć kurtkę, czy opatulić się dodatkowo szalem. W piątek Kayla miała urodziny, które niestety celebrowała w teatrze ze swoim chłopakiem, ale chociaż ciasto zjedliśmy! Ja za to wciąż konsekwentnie wymawiam jej imię "Kejla" i równie konsekwentnie pozostaję niezrozumiana. Może kiedyś się nauczę.

Gwoli odpowiedzi na wasze pytania- szkole poświęcę czas w osobnej notce, aczkolwiek potrzebuję na to jeszcze trochę czasu, na razie ledwo udaje mi się nie zgubić w drodze z klasy do klasy. O restauracjach niedawno pisała Ewelina. O modzie również można było poczytać tony wypocin, ale w porządku, o tym też coś przygotuję!

Jak moje social life trochę rozkwitnie, obiecuję pisać CIEKAWE notki! Mam nadzieję, że przez tak słabe jakościowo, jak niniejsza, nie ubędzie mi za dużo czytelników. :|

Zostawiam was z lekturą, a ja zmykam odrabiać Health (co to w ogóle ma być za przedmiot?).

1. Najbardziej skomplikowany labirynt ever. / 2. Widownia... D:
Festyn kolonialny.
Urodzinowy obiad Kayli!
1. Pierwsza fota ze szkoły... TAK. D: / 2. Modern tort.
A to widok, jaki rozciąga się każdego dnia po lekcjach!
 
Do przeczytania, cheers.