wtorek, 27 sierpnia 2013

I'm from New Jersey

Hi there.

Skłamię, jeśli powiem, że publikując poprzednią notkę nie liczyłam się z ewentualnością, że moja h-rodzina wywoła jakieś tam kontrowersje, ale jestem zdrowo zniesmaczona patrząc na reakcję co niektórych cwanych. To zabrzmi jak głupawa mowa moralizatorska, ale zaryzykuję. Mili, słodcy państwo, odmienna orientacja to nie jest żadne wynaturzenie, a po prostu preferencja. Tacy już są, nie ma tutaj nic-a-nic do komentowania, a za to całkiem sporo do zaakceptowania. Wyobraźcie sobie, że ubóstwiacie do szaleństwa lody czekoladowe, a w waszym wspaniałym kraju panuje reżim dyktatorski, zaś główną zasadą jest możność zajadania się tylko truskawkowymi. Będziecie zmuszać się do robienia nie tego co chcecie, a tym samym unieszczęśliwiania się, byleby tylko wpasować się w wąskie ramy norm społecznych? Przykład strasznie durny, ale puenta ta sama. Wypierdzielać z nietolerancją. Poza tym apeluję: mój blog dotyczy wymiany, nie jest forum dyskusyjnym dla jakichś żenujących pseudoprzeciwników związków jednopłciowych  i ich ekstra-nowoczesno-tolerancyjnych zwolenników (z całym szacunkiem dla tych drugich.)

Żyła niebezpiecznie pulsuje mi na czole, tak więc wróćmy do rzeczy przyjemniejszych. Dzisiaj przedstawię krótki opis moich hostów. Na rodzinę składa się Marc (57 l.), nowojorski dentysta, Daniel (51 l.)- office menager, Ana (17 l.), która w tym roku jest seniorem w Columbia High School, oraz Olivia (18 l.)- studentka pierwszego roku uniwersytetu w Ohio.


Od lewej: Olivia, Daniel, Ana, Marc.

Skupmy się na Anie, bo to właśnie z nią będę spędzać najwięcej czasu (szczęściara, hehe)- jest genialnym materiałem na h-siostrę. Towarzyska, mądra, zabawna, ma dobry gust i masę talentów: gra w tenisa, lacrosse, tańczy (balet od 10 lat), śpiewa, gra na skrzypcach i gitarze, oprócz tego otacza ją wianuszek przyjaciół. Będę więc miała doskonałą motywację, by wziąć się trochę za siebie i też stać się gwiazdą jakiejś szkolnej drużyny (to cel, nie marzenie, żeby nie było!).
 
Cała rodzina jest bardzo aktywna fizycznie, udzielają się społecznie i towarzysko (ludzie o gołębich sercach- na przykład leczą za darmo (!) zęby ludziom w biednych krajach, ostatnio odwiedzili Gwatemalę).

Parę dni temu dostałam emaila od koordynatorki mojego okręgu- Brendy, z informacjami w formie ciekawostek na temat stanu, w którym będę mieszkać. Nie wiem, czy interesuje to kogokolwiek oprócz mnie, ale to mój blog, więc wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję chyba mogę sobie pozwolić na to szaleństwo. Tak więc chcecie, to czytajcie, nie chcecie to… też czytajcie. Wybrałam najciekawsze. Warto. ;)

 -New Jersey ma największą gęstość zaludnienia w USA, przeciętnie 1030 osób na milę kwadratową, co daje 13x więcej niż średnia krajowa.
-New Jersey ma najwyższy procent populacji miejskiej w USA, bo około 90% ludzi mieszka w miastach.
-New Jersey jest jedynym stanem, którego wszystkie obszary są klasyfikowane jako metropolitarne.
-New Jersey ma "najgęstszy" układ autostrad i kolei w USA.
-New Jersey, ma najwięcej restauracji na świecie i jest niekiedy określane jako "diner capital of the world".
-North Jersey ma najwięcej centrów handlowych w jednym miejscu na świecie z siedmioma głównymi centrami handlowymi w promieniu 25 mil kwadratowych.
-Do New Jersey należy Statua Wolności i Ellis Island.
-Żarówka i gramofon zostały wynalezione przez Thomasa Edisona w jego laboratorium w Menlo Par.
-Pierwszy Drive-In Movie Theater został otwarty w Camden.
-W New Jersey znajduje się muzeum łyżek, gdzie można podziwiać ponad 5400 łyżeczek z każdego stanu i niemal każdego kraju.
-Atlantic City to miasto, którego nazwy ulic zapożyczyła gra Monopoly.
-Pierwszy rezerwat Indian był właśnie w New Jersey.
-New Jersey ma najwyższą wieżę ciśnień na świecie.
-Dwie trzecie światowych upraw bakłażanów znajdują się w New Jersey.
-Stanowe symbole to:  insekt- pszczoła, ryba- pstrąg źródlany, zwierzę- koń, ptak -czyż złotawy, kwiat- fiołek, drzewo- dąb czerwony.
-I na deser śmietanka towarzyska NJ, na którą składają się m.in.: Charles Addams, Judy Blume, Jon Bon Jovi,  Aaron Burr, Joseph Campbell, Grover Cleveland , Stephen Crane, Albert Einstein, Whitney Houston, Jack Nicholson (!!!), Paul Robeson, Paul Simon, Frank Sinatra, Bruce Springsteen, John Travolta.

Z innej beczki. Mój stres objawia się dziwacznie: nie mam problemów z zaśnięciem, mimo to spędzam w objęciach Morfeusza bardzo mało czasu, do tego pół dnia nie jem nic, by wieczorem pakować do ust tonę czekoladek, czipsów i ciastek, oglądając kolejne odcinki "Katastrof w przestworzach". Czaad. Moje jestestwo manifestuje się w cholernie męczący sposób, śmieję się i płaczę (a raczej parskam śmiechem jak psychol  i beczę niczym zaślinione niemowlę) na przemian, jak gdyby ktoś inny panował nad moimi ustami i gruczołami łzowymi. 

W przerwach od wynotowywania coraz to mniej przydatnych idiomów i czytania stert instrukcji jak postępować w chwili ataku rekina, a także studiowania słownika slangu, przechodzę intensywno-wyczerpujący, przyśpieszony kurs wypiekania, smażenia, pieczenia, gotowania i doprawiania (jest pysznie, ale trzy ciasta w ciągu tygodnia to GRUBA (hehe) przesada). Umiem już przygotować pierożki, schabowego i gołąbki, nie wspominając już o takich podstawach jak naleśniki czy omlet (...tak, to akurat wychodzi mi… przeciętnie, może przez to, że próbuję wywijać ciastem jak kucharz pięciogwiazdkowy). 

1. Szarlotka. / 2. Serniczek. Reflektuje ktoś?

Pakowanie jest już w zasadzie zakończone, po odłożeniu paru swetrów, dwóch par butów, niemal wszystkich kosmetyków i 76473 kg słodyczy udało mi się w końcu… zejść do jakichś 25 kg (ale walizka się dopięła! Ten, kto wynalazł worki próżniowe powinien dostać Nobla.) Obecnie duża waży 22,9 kilograma, zaś mała 7,6 (do tego trzeba doliczyć pokaźny plecak jako "torebkę damską", torbę na laptopa wypchaną książkami, plus aparat i dwie kurtki pod paszką) więc byłabym całkiem zadowolona, gdyby nie fakt, że dodatkowe kilka swetrów z pewnością uświetniłoby trochę mój pobyt w Stanach.

 1. Stan początkowy. /2. Shoes, shoes, shoes.

 1. Po długiej pracy w pocie czoła w końcu się udało! / 2. Moja ślicznotka.

Powoli mija mi zespół EEE (ekscytacja-euforia-entuzjazm), a ogarnia pokrętny typ nostalgii. Dużo myślę, trochę się boję. Zawsze boimy się nieznanego, co? Ale nieznane, nie znaczy złe. Znaczy inne. Chyba.

Niech ten tydzień w końcu się skończy, żebym ja mogła się zacząć. Pozdrawiam was z szerokim uśmiechem, nowego posta spodziewajcie się już ze Stanów! 1 września zbliża się wielkimi krokami- C-O-M-I-N-G-S-O-O-N.

Na koniec wisienka. Oficjalny hymn stanu (którego tytuł przysłużył mi jako nazwa posta), brzmi tak:


Do przeczytania, cheers.

środa, 14 sierpnia 2013

good day-today

Hi, hey, hello.

Nie mogę zebrać myśli, tym bardziej, że sprawa jest super-świeża. Dotąd wyjazd stanowił dla mnie jakąś nieporadną, raczkującą abstrakcję, która dziś o 8:45 rano zmaterializowała się, przyjmując całkiem kuszące kształty. Potężna bryła upragnionego złota uderzyła z zabójczą mocą, zostawiając czerwony, promieniujący ślad na każdym centymetrze ciała (co za dramaturgia!). Do rzeczy. Na maila wpłynęła intrygująca informację o „nietypowym placemencie”, który ze względu na specyfikę mogę odrzucić. Po krótkim napadzie konwulsji otworzyłam wiadomość.

Wiecie, co (a raczej kto) kryło się pod tym zdawkowym hasłem? Dwóch uroczych tatusiów z dwoma niemniej uroczymi, adoptowanymi córeczkami! CZAD. Jako osoba, z której ciała (z każdego centymetra, wróć, cala) wylewa się tonami tolerancja, absolutnie hołduję  powstawanie takich rodzin. Zarówno ja, jak i cała moja rodzina jesteśmy O-C-Z-A-R-O-W-A-N-I. I choć marzyły mi się upalne tropiki (jak nietypowo, hehe), wiem, że lepiej trafić nie mogłam. Co się tyczy przyszłych h-siostrzyczek: jedna, starsza podbija wdziękiem college w Ohio, druga jest całe osiem dni starsza ode mnie (ale ze mnie gówniarz…) i nasze zainteresowania pokrywają się niemal w stu procentach (SOULMATES!!!). Ostatecznego wyboru co do goszczenia mnie dokonała właśnie ona, napisała przepiękny list, podkreślając, że nie może się doczekać, kiedy mnie pozna, przedstawi mi swoich przyjaciół i pokaże okolicę, w tym Nowy Jork, który zna jak własną kieszeń. 

Jak, do cholery, mogłabym to odrzucić?  Tak więc na 10 miechów przeprowadzam się do urokliwego New Jersey, do miasteczka Maplewood oddalonego od Nowego Jorku o niecałe 15 mil (hehe, brak 3-dniowego orientation zwrócił się z (roczną!) nawiązką).  Szkoła posiada +/- 1800 uczniów i znajduje się tylko milę od domu, więc wątpliwa przyjemność przemierzania grubych kilosów wściekłocytrynowym autobusem mnie minie, hehe.  Dodatkowo cieszy mnie fakt, że dziadek jednego z h-tatów był Polakiem, babka zaś Niemką, więc interesuję ich nie tylko ja, ale także mój kraj.

Przepraszam, czytelnicy, za chaos siejący zamęt w tej notce, ale nie mniejszy panuje w mojej głowie. Obiecuję sklecić parę sensownych zdań, kiedy tylko zdobędę więcej informacji i skontaktuję się z h-rodziną.


 
 1. Columbia High School- przyszła szkoła. / 2. Prawdopodobne centrum miasteczka.
3. Uproszczony widok na mapie. / 4. Welcome to Maplewood!


Do przeczytania, cheers.

piątek, 9 sierpnia 2013

all begginings are difficult

Hi guys.

Pierwszy wpis rozpocznę w sposób nudno-szablonowy, to jest odpowiem na nudno-podstawowe pytania typu: skąd, jak, gdzie, kiedy, jak długo (nuuuda). Obiecałam sobie, że blog powstanie wraz z dniem, kiedy na mojej skrzynce mailowej pojawi się jakakolwiek, choćby mikro-wzmianka o wymarzonym, długo oczekiwanym, przyszłym placemencie. I, przyznam się szczerze, że przyrzeczenia tego nie dotrzymałam. No… powiedzmy dotrzymałam w połowie (tak, to brzmi zdecydowanie lepiej, hehe). Ale od początku.

Dawno, dawno temu… Idea wyjazdu. Skąd? Za łebka często wyjeżdżałam na różnorakie kolonie i obozy pod skrzydłami Almaturu, a spryciarze od marketingu w każdej promocyjnej gazetce reklamowali „rok w Stanach” w sposób cholernie widoczny, a mnie, przeglądającej po raz enty gazetkę numer sto dwadzieścia siedem, oczy świeciły się jak od nadmiaru cukru, ilekroć natrafiłam wzrokiem na wielki, tłusty nagłówek „EXCHANGE PROGRAM”.

W końcu na partycypację w programie zdecydowała się moja koleżanka- Ola. Już wtedy wiedziałam, że też pojadę, że słowo „nie” mnie nie powstrzyma (ale brak gotówki już owszem, heh). Nieważne, po prostu wywaliłam je z mojego osobistego słownika zwrotów dozwolonych. W ogóle ja od zawsze marzyłam o Stanach. W moim przypadku można śmiało mówić o słynnym (nie tylko przenośnym) amerykańskim śnie (snach?). Moi rodzice zawsze się śmiali, że to dlatego, że zostałam tam zmajstrowana (mamo, nie mogłaś mnie tam urodzić? Podwójne obywatelstwo wymiatałoby). Swoją drogą oni poznali się właśnie w USA, konkretnie w Miami, na statku, gdzie mój tata był marynarzem, mama zaś kelnerką. Spełnili American Dream, pora na mnie. Kiedy będę już na miejscu podeślę ładny opisik tej historii jakiemuś hollywoodzkiemu producentowi, powstałoby niezłe romansidło-hit.

Rok po Oli w jej ślady poszła moja siostra cioteczna, zresztą imienniczka wcześniej wspomnianej, wszystkim wam pewnie dobrze znana Ola z Luizjany. Cała rodzina dzielnie zaangażowała się w wspieranie jej, a ja już na początku stycznia podreptałam do Almaturu, coby złożyć kompletną aplikację. Wybrałam fundację CIEE (New York, New York). Paradoksalnie, po złożeniu papierów dopadły mnie wątpliwości, a odwieczne marzenie przestało już nim być. Zwodzona złymi przeczuciami parokrotnie siedziałam już na krześle, z oczami wlepionymi w puste pole edycji tekstu w wordzie, celem przygotowania pisma rezygnacyjnego. Nie dałam się jednak, a co, i na początku czerwca dostałam placement. Taak.

Na rodzinę składało się młodziutkie małżeństwo z dwójką dzieci w wieku wczesnoszkolnym, mieszkające na farmie z krowami, końmi, kurami i innymi dziwactwami. Najbliższe miasto oddalone o 70 (!) mil. Mała szkoła. Michigan. Choć nie była to rodzina moich marzeń, pewnie zaakceptowałabym placement, gdyby nie dwie proste, a jakże istotne przyczyny. Pierwsza- nie uwzględniono mojej alergii na zwierzęta gospodarcze mimo dostarczonego zaświadczenia od lekarza. Druga- zabrzmię jak śmieszny pseudoprorok, ale kilka dni wcześniej wszystko to mi się przyśniło. Ta sama familia, dwójka dzieci, podobny dom, nawet stan się zgadzał. I byłam tam strasznie nieszczęśliwa. Można by powiedzieć, że dostałam rodzinę ze snów, hehe. Jako, że ta decyzja miała rzutować na standard mojego życia przez okrągłe 10 miechów, zrezygnowałam. Los porządnie skopał mi dupę, uzmysławiając, że wcale nie musi być tak różowo, mdło i cukierkowo, jak do tej pory mi się zdawało.

Moja mama poobdzwaniała kilka biur podróży, żeby dowiedzieć się, czy gdziekolwiek jeszcze przyjmują zgłoszenia. I tu na ratunek przyszedł nam wspaniały Foster ramię w ramię z fundacją SHARE. Papiery złożyłam dokładnie na ostatnią chwilę- trzydziestego dnia czerwca. To, co za pierwszym razem zajęło mi 1,5 miesiąca, za drugim razem poszło jak z płatka, rach-ciach i po dwóch dniach aplikacja łącznie z informacjami ze szkoły i od lekarzy była uzupełniona (dzięki mamusiu), co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych! Parę dni później dostałam informację o akceptacji. Formalności są już dawno podopinane na ostatni guziczek, a ja wciąż czekam. Ciekawe, jak długo jeszcze mi przyjdzie. Gdyby tak zakrzywić czasoprzestrzeń i dowolnie nią manipulować! Mam nadzieję, że zmarnowany czas zwróci się w złocie D:. OBY JUŻ NIEDŁUGO.
Trzymajcie kciuki, drodzy czytelnicy.

Do przeczytania, cheers.


Image and video hosting by TinyPic