niedziela, 15 grudnia 2013

wyznania wymieńca, czyli wokół czego kręci się wymiana

Ladies and gentelmeeeen.

Tak, nie mylicie się, dziś z racji braku lepszego pomysłu na notkę (chyba dość macie blogów, gdzie ziomki opisują niemalże minutę po minucie swoją dzienną rutynę, uwzględniając niekiedy nawet prozaiczne mycie zębów czy oddawanie moczu?), opowiem pokrótce o mojej szkole.

Mój dystrykt jest stosunkowo duży (ogromny), a samo liceum liczy sobie mniej- więcej 1800 osób. Teoretycznie od groma, aczkolwiek oglądając codziennie te same facjaty od niemal trzech miechów wyśmienicie rozpoznaję sporą ich część na zapchanych dzieciakami korytarzach. Ludzie mnie też rozpoznają, a to akurat żadne zaskoczenie- my, exchange students, jesteśmy całkiem znani, prawie, jak szkolni celebryci, hehe. Śmieszy mnie, gdy moja nauczycielka francuskiego wita się nieraz wyłącznie ze mną, innych obdarowując wyłącznie pustym, przelotnym, niedbałym spojrzeniem. Nieważne.


 

 

Każdego (śnieżnego, deszczowego, wichurowego, słonecznego, pochmurnego, [...] trzęsieniowo-ziemiowo-tornadowego) ranka o godzinie 5:30 rozlega się głośny, donośny (maksymalna ilość kreseczek, aż boli w uszy) domyślny dzwonek mojego ajfona. Po pół godziny rozciągania i skrupulatnego rozmasowywania zamarzniętego każdego możliwego członka ciała, uderzam do łazienki, wskakuję w ciuchy, jem śniadanie, blah-blah-blah, po to, by punkt 6:41 opaść na twarde siedzenie (to na kole, mam o co opierać nogi) szkolnego busa. Podróż trwa około 30 minut, lekcje zaś zaczynają się o 7:30. Każda trwa 48 minut, jest ich aż/ tylko (niepotrzebne skreślić) siedem. Wyjątkiem jest pierwsza, po której 3 razy w tygodniu mamy advisory (we wtorki i czwartki trwa 56 minut, w poniedziałki, środy i piątki po 40). Po godzinie czwartej mam lunch (ostatni, moja szkoła oferuje aż trzy). Szkoła sama w sobie jest oczywiście kompletnie różna od każdej możliwej placówki w Polsce. Oferuje masę (7234783465873) przedmiotów, które jednak, wiem z autopsji, nieraz ciężko dopasować do planu. Wszystko jest starannie przemyślane i zorganizowane, aczkolwiek cholernie tęsknię za byciem częścią jednej klasy, własnej zbiorowości- tu wiele osób na lekcjach jest dla siebie wzajemnie anonimowa. Zajęcia pozalekcyjne odgrywają olbrzymią rolę w życiu amerykańskiej młodzieży (w skrócie- zwykle gdy nie należysz do żadnego klubu, ciężko jest zagospodarować wolny czas z powodu braku wolnego potencjalnego towarzystwa). Tutaj, w USA, możesz wyjść z inicjatywą utworzenia własnego klubu, a nikt nie odmówi ci pomocy, dostarczenia materiałów czy funduszy. Jeszcze w rękę cię ucałują za przejaw inicjatywy. Aczkolwiek... chyba mają tu każdy z możliwych (włączając w to klub różańcowy czy szydełkowanie, a nawet zbieraninę entuzjastów "fan fiction"). Każdy z młodych Amerykanów aka przyszłości narodu jest albo sportowcem, tancerzem, śpiewakiem, muzykiem, czy innym prawie-profesjonalistą. Każdy z tych dzieciaków jest w czymś dobry, co jest względnie zabawne, gdy porównamy ich do leniuchów w naszej słodkiej Polsce (włączając w to i mnie, niestety).

Kolejną śmieszną rzeczą jest dla mnie ich sposób ubierania się. Nie chodzi bynajmniej o modę i wątpliwe wyczucie stylu- nie tym razem! Gdy paraduję w mojej puchowej kurtce, wszyscy przyglądają się mi, jak co najmniej ufoludkowi. Tutaj wszystko działa na opak. Nawet bardziej na opak, niż w Wielkiej Brytanii. Słońce, upał, przepiękna pogoda? JASNE, dziewczyny, uggsy się sprawdzą. Śnieg, mróz, grad i gołoledź? Toż chyba najlepsza pogoda na klapki i japonki! Nie spotkałam ani jednej osoby w ciepłej kurtce podczas minusowych temperatur, za to śmiałków w szortach i tiszertach jest od zasrania. Oczywiście to, że ich zdrowie jest wyśmienite, to oczywista oczywistość, prawda?

Zgrabny w tył zwrot. Dygresje za mocno się mnie imają. Szkoła. W OJR uczniowie są zdecydowanie na pierwszym miejscu. Każdy z nas posiada swojego szkolnego opiekuna, który dba o każdy, bodaj najmniejszy detal dotyczący naszej szkolnej egzystencji. Uczniowie ze stwierdzonymi zaburzeniami osobowości/ inteligencji, posiadają indywidualny program, wraz z nadzorem specjalistów w bonusie. Moja h-mama jest jedną z tych tajemniczych specjalistek, ma niesamowite podejście do trudnych dzieciaków. Znajduje się tu ponadto mnóstwo doradców, pedagogów i innej maści zawodowców, do uczniowskiej dyspozycji o każdej porze dnia. Nawet pielęgniarki mają zupełnie inne podejście do odbębniania swojej fuchy- zamiast faszerować kroplami żołądkowymi, czy prochami na ból bańki, szykują ci zgrabne łoże, cobyś wyspał cały ból, a przy okazji zrekompensował sobie zarwaną nockę (D:). Uczulam jednak na lekarzy- miałam przyjemność wybrać się do takowego, a oni z wdziękiem balerin wydzierają mamonę prosto z portfeli ciężko pracujących ludzi.

Generalnie życie tu stało się na tyle rutynowe i normalne, że nie mam pojęcia, jakie informacje mogą w jakikolwiek sposób okiełznać waszą ciekaw(sk)ość. Zamiast lać wodę, znacznie chętniej odpowiedziałabym na konkretne pytania. Jeśli takowe są- serdecznie zapraszam. Piszcie w komentarzach, a ja w następnym poście odpowiem (NIE NA ASKU, NIE PAMIĘTAM HASŁA :|).

Na koniec jeszcze zdjęcia naszego drzewka, które od dziś wdzięcznie zdobi pokój rodzinny. Wiecie, że tu NIKT nie posiada sztucznych? Ba, uchodzi to za całkiem-nieświąteczne.

 

  


>Aha, i just so you know- myślę o pisaniu po angielsku, jako, że progresu nie widzę, a czytelników też szczególnie dużo nie mam, przez co motywacja do prowadzenia go po polsku maleje. <

Zatracając się po raz wtóry w pozornym sensie moich egzystencjalnych przemyśleń, jeestem w stanie pozostawić was tylko z kawałkiem spuścizny Cahilla.

An adventure is never an adventure when it happens. An adventure is simply physical and emotional discomfort recollected in tranquility.

wtorek, 3 grudnia 2013

dzień świętego indyka

 Cześć, rodacy!

Ostatnie iwenty podzielę zgrabnie na rozdziały, coby poprawić przejrzystość.

ROZDZIAŁ I

W wigilię Bożego Narodzenia... tfu, w wigilię Święta Dziękczynienia, moja czcigodna host mamcia obchodziła osiemnaste urodziny. Z tej okazji o brzasku przyjechał do nas z wizytą siedmiowarstwowy tort z samej Południowej Karoliny, a ja o siódmej trzydzieści cztery wyczołgałam się z ciepłego łóżka, dzierżąc w dłoni małe zawiniątko i modląc się do mojej patronki Klary (widzieliście na fejsie? Hehe), bym trafiła w jej gusta. Odśpiewałam sto lat po polskiemu, Nanciann nawet łezka pociekła, więc ażeby zachować dobry nastrój, pojechaliśmy na zakupy, zabierając Alexandrę, a samcy zajęli się domem. Tak naprawdę zakupy były tylko alternatywą, bowiem musieliśmy zabić jakoś czas, czekając na poskładanie do kupy bryki Olci. Koło 16 wróciliśmy, wskoczyliśmy w odświętne łaszki, a na 19 wybraliśmy się do nobliwej, ekskluzywnej restauracji nieopodal naszej niemniej nobliwej rezydencji, zgarniając w bonusie Becky- dziewczynę Scotta. Kolacja minęła przyjemnie, nikt sobie niczego (NICZEGO) nie żałował (urodziny N. to najważniejszy dzień w roku, "secret holiday", KAŻDY to wie, nawet sąsiedzi), a Steve, gdy zobaczył rachunek, podrapał sę wymownie po łysinie (więc mniemam, że mógł nie być trzycyfrowy), no ale odwrotu nie było; zakładam, że nie przyjmują zwrotów, hehe. Po kolacji obejrzeliśmy Survivor, wszamaliśmy placka (który był tak słodki, że po połowie kawałka zaczął wyłazić mi uszami), Nanciann rozpakowała prezenty (co wyglądało jak prawdziwa ceremonia niczym na przyjęciu co najmniej Miley Cyrus) i poszliśmy śpiochać (poza mną i Alexandrą, bośmy się tak zagadały, że nasze sypialnie zobaczyły nas chyba dopiero o 2).

ROZDZIAŁ II
Następny dzień to przecież ten słynny Thanksgiving! W domu Woodwardów panuje brzydki zwyczaj migania się od pomocy, spowodowany nadmiernym stężeniem lenistwa w krwi, toteż jako jedyna przedstawicielka młodzieży do czegoś się przydałam. Koło 12 zaczęli zjeżdżać się goście, w sumie było nas nie mniej, nie więcej, a 21 osób. Na początku naszej celebracji czwartego czwartku listopada było miejsce na przystawki i wymianę najgorętszych ploteczek, a także grzeczne, uprzejme pogaduszki. Koło 15 okrążyliśmy pokaźnego, dwudziestopięciofuntową ptaszynę, celem odśpiewania jakichś uroczystych piosnek, i przystąpiliśmy do konsumpcji. Żarcie mnie nie zachwyciło, indyk był zdecydowanie najsilniejszą pozycją. Przy moim stole (jednym z dwóch) zostałam ochrzczona główną atrakcją, więc musiałam zabawiać przybyszów opowieściami o święcie niepodległości, andrzejkach i mikołajkach przez bitą godzinę, kiedy do podano desery, w tym dzieło moich dłoni- sernik! Jako naczelny degustator spróbowałam każdego z dań, przy czym skromnie i szczerze uznałam wyższość cziskejka nad innymi. Uch. Koło 18 wszyscy rozjechali się do domków, z pełnymi brzucholami i zapewnionym doskonałym humorem na następne dni.

ROZDZIAŁ III

Jak pewnie co bystrzejsi przewidują- CZARNY PIĄTEK! Nie byłam na nocnym szopingu, lenistwo i zmęczenie dały się we znaki, więc na podbój malli wybraliśmy się około godziny dziewiątej. W tym miejscu pojawia się nieco rozczarowanie, połączone ze zdziwieniem. Wprawdzie przeceny były, ale wyłącznie w takich sklepach jak Macys czy Target, natomiast adorowane przez wielu Forever21 klasy nie pokazało, a moje personalne beloved Urban Outfitters i American Apparel tym razem kompletnie mnie zawiodły. Bądź co bądź, można było znaleźć fajne rzeczy w korzystnych cenach, aczkolwiek nie zaobserwowałam walk o bezcenne perły przemysłu odzieżowego. Na elektronikę nie patrzyłam, tę kwestię pozostawmy więc tylko naszej wyobraźni. Co warto nadmienić- przemówił do mnie Cyber Monday, (czyli super oferty, pojawiające się w sklepach online), gdzie wszystkie trzy wyżej wspomniane firmy ku mojej uciesze (i pewnie nie tylko mojej) zaszalały. Rada dla przyszłych wymieńców: nie wydawajcie za dużo hajsu na BF, a zaoszczędźcie coś na jedyny-fajny-poniedziałek-w-roku.

RODZIAŁ IV

| Wieczorem/ jutro (niepotrzebne skreślić), a tak na serio to kiedy tylko otrzymam je od Alexy, zamieszczę tutaj zdjęcia, korzystając z opcji edit. Mam nadzieję, że nie każe nam długo czekać. |

A wszystkim Polakom życzę duuuuużo prezentów w piątkowe mikołajki!

EDIT.

SERNISIO.

Placek- niestety nie mam zdjęcia przed rozkrojeniem.



wtorek, 26 listopada 2013

kinda summary

 Serwus!

Korzystając z mojego drugiego-z-dwóch-half-day z okazji święta indyka, otrzepuję z kurzu, odświeżam i poleruję mojego biednego, porządnie zapyziałego blogspota. Przede wszystkim przepraszam za długą jak noc polarna nieobecność na blogu, który leżał w ciemnej szufladzie przez symboliczne sto dwadzieścia trzy lata. Na szczęście wracam, by tchnąć w niego nowe życie i czar, jak Piłsudski w 1918 w naszą ojczyznę. Iście biało-czerwone porównanie. Jako, że wszystko w głowie przemieszało mi się siedmiokrotnie, nie potrafię złożyć zgrabnej, chronologicznej notki, a więc wypiszę wydarzenia od myślników.

- 'BIAŁY MICHAEL JORDAN'- co się tyczy kosza, mam bardzo mieszane odczucia. Dzień w dzień, noc w noc, zastanawiam się, czy chcę to robić, czy może jednak nie, a może tak, ale jednak niekoniecznie. Ludzie raczej mi to- o dziwo- odradzają- cóż, będąc managerem nie możesz być jednocześnie tak naprawdę pełnoprawnym członkiem drużyny, więc nie wiem, czy to gra warta świeczki, zważywszy, że treningi są głównie o 17, więc muszę truć dupę wybranemu członkowi rodzinki, prosząc się o podwózkę. Tylko międzyświąteczny trip do Disneylandu działa jak afrodyzjak. : |

- 'NIE DLA PSA KIEŁBASA'- w niedzielę moi beloved host rodzice wylatują na Anguillę, a jako, że nie spodziewali się gościa w domu, na nieszczęśnie nie zaplanowali wycieczki uwzględniając w niej bonus w postaci polskiej reprezentantki. Ale nie nie nie, imprez nie będzie, bo zostaje z nami GOSPOSIA. Tak, też w to nie wierzę. Chociaż nasza gosposia ma na imię Amber i jest dalej w college'u... C:

- 'STREETS OF PHILADELPHIA'- nocą to najczadowsze miasto świata. Wybraliśmy się tam w odwiedziny do znajomych, i choć same spotkanie dupy nie urywało, ja po prostu uwielbiam przebywać w Filadelfii, nawet jeśli podziwiam ją zza szyby Hyundaia. To totalnie wyjątkowe miasto i mnie ujęło bardziej, niż przereklamowane NYC. Jest klimatyczne, ceglaste, surowe i zimne, jednocześnie takie... jakby artystyczne, niedostępne, wypełnione po brzegi jednostkami i indywidualistami. Został mi jeszcze Pittsburgh.

- 'SHOPPING SPREE'- generalnie odkąd mieszkam rzut beretem od King of Prussia, to jest PRZEOGROMNEGO centrum handlowego, bywamy tam średnio... ciągle. D: Nie muszę mówić, gdzie będę znajdować się w hebanowy piąteczek?

- 'MASTER CHEF'- ugotowałam... pierogi... jestem... z... siebie... dumna. Była to najbardziej karkołomna i brudna (i to nawet nie przenośnie) robota w moim życiu, taplałam się w klejącym cieście przez okrągłą godzinę, wciąż z dumą w głosie zapewniając, że mam wszystko pod kontrolą. Trochę pochrzaniłam przepis (właściwie to nie ja, co nie mami?), ale koniec końców zjedli. I nawet uszy im się zatrzęsły! Jutro od samego rana pieczemy thanksgivingowy sernik. Z mamą przez skype. | :

- '42nd STREET'- czyli tegoroczny musical. Otrzymałam już wszystkie materiały potrzebne do przygotowania się. Oczywiście, jeszcze nie zaczęłam, hehe. Przesłuchania startują się 16 grudnia. Generalnie to żałuję, że zrezygnowałam z baletu właśnie wtedy, gdy zaczęliśmy się uczyć stepu, bo cholernie by to zaprocentowało w chwili obecnej. Piosenki mam zamiar nauczyć się w przyszłym tygodniu, z moją osobistą tutorką, Michelle. Z tego miejsca buźka.

- 'THE BULL IN THE CHINA SHOP'- czyli fall play wystawiane w naszej szkole. Jedno z najlepszych przedstawień W OGÓLE jakie widziałam w życiu. Cudowna obsada, fajna fabuła, przepiękne stroje, profesjonalizm, fachowość, precyzja. Dziękuję, postoję.

- 'NISKOGÓRSKIE ATRAKCJE'- Nanciann i Steve mają drugą rezydencję na samej górze stanu Pennsylvania, przy granicy z Nowym Jorkiem (Pocono). Dom znajduje się w samym sercu lasu, jest totalnie bajeczny, cały w drewnie i cegle. Tam spędzają część swoich weekendów, tam też spędzaliśmy ostatni. Dniami spacerowaliśmy po borze z blond psiną, wieczorami piliśmy gorącą czekoladę, wygrzewając się przy kominku. Żyć, nie umierać.

- 'UGOTUJ MI BIGOS, NIECH WSZYSCY TO WIDZĄ'- w wyżej wspomnianych górach wybraliśmy się do lokalu rozrywkowego aka restauracji japońskiej. Generalnie było to rozwiązane w sposób następujący: sadzali cię przy stoliku z randomowymi ludźmi (bo dla piątki nie opłaca się organizować szoł), przychodził kucharz i zaczynał swoje czary mary, szasty prasty, akrobacje i triki. Ogień buchał na naszych stołach (a raczej jednym wspólnym), a ucieszony Azjata (który wyglądał jak w transie) nieomal porozbijał jaja na naszych łbach. Podpalał różnorakie przybory kuchenne wszelkich rozmiarów, a my mieliśmy je zdmuchiwać z użyciem całej potęgi i pojemności płuc. I wygrałam, hehe, ćwiczymy przeponę, nie ma zmiłuj. Później ziomek podrzucał brokuły, a my musieliśmy łapać je otworami gębowymi. Albo czymkolwiek, byle bez użycia dłoni. I znów wygrałam. Głupi ma szczęście, nie? W nagrodę nie musiałam płacić za szamę (jakby to robiło mi jakąś różnicę), a śmieszny Chińczyk ukłonił mi się w geście respektu. Lokal to rozrywka PIERWSZOrzędna, żarełko- co najwyżej szóstorzędne.

- 'KOKO KOKO EURO SPOKO'- pewnego razu zostałam w szkole zgarnięta przez bibliotekarkę, która poprosiła mnie, o przyczłapanie się do jej samotni po lekcjach. Bez problemu się zgodziłam, bo skrycie wielbię tę kobietę, okazało się zaś, że chciała mnie komuś przedstawić. Przez "komuś" rozumiem jedną z pań woźnych, która jest imigrantką z Ukrainy i biegle posługuje się piękną polszczyzną. Zaczęłyśmy od razu nawijać jak najlepsze kumpele, pół po polsku, pół po angielsku, a ludzie wokół patrzyli się na nas z otwartymi paszczami. W końcu nieczęsto jest się świadkiem rozkwitania międzynarodowej przyjaźni, zwłaszcza, gdy żadna ze stron nie jest przedstawicielem danego kraju. (: Teraz gdy tylko zmęczy mnie inglisz, mogę przetransportować się po biblioteki i nieco odetchnąć, co rzecz jasna nie oznacza, że będę tam bezustannym gościem (nie chcemy zaszkodzić mojemu stuprocentowemu lingwistycznemu rozwojowi. D:).

- 'POZNAJ MOJE RODZEŃSTWO'- w piątek do domu dotarł Scott, pokonując 9.5-godzinną drogę z Ohio, dziś oczekujemy Alexandry. O ile o pierwszym z nich mogę powiedzieć tyle, że jest sympatyczny i wciska "like" co półtora słowa, o drugiej mam nadzieję móc powiedzieć więcej, hehe. COŚ NA PLUS. Matt i Scott prowadzą ostatnio jakieś śmieszne mini wojny domowe, więc mam dostarczoną sporą dozę rozrywki.

/ Przygotowania do Thanksgiving ruszyły pełną parą, także noteczka naskrobana została dosłownie na kolanie + nie mam jak aktualnie powstawiać zdjęć, NIE BIJCIE! Postaram się was już tak brzydko nie zaniedbywać, drodzy czytający. Myślami ściskam tak serdecznie i mocno, że wasze gały wystają prawdopodobnie na długość co najmniej dwóch centymetrów. <3

Dzięki, że komuś w ogóle chce się to czytać. Amen.

piątek, 8 listopada 2013

randka z Draculą, żarłaczem białym i Woodwardami

 Strzałeczka.

W zeszły czwartek (10/31) ze szkoły wyparowałam jak w skowronkach, przeskakując radośnie z nogi na nogę, bowiem moje bolące gardło stało się nagle mniej bolące (dobra, powiedzmy, że musiałam wyciągnąć na wierzch z rękawa moralnego płaszcza zdolności aktorskie), a tuż po szkole (kosz odwołany, o nie!) zadaniem Lynn było wieźć mnie do pięknego, wypchanego po brzegi wszelakiej maści przebraniami sklepiku za trzema rogami. Ledwo wypadłam z kanarkowego autobusu, wparowałam pośpiesznie do pamiętnego Volkswagena- szast, prast i już nas nie było. Jednak moja host mamuśka nie zawiozła mnie to wspomnianego raju dla halloweenoholików, ooo nie, wóz skierowała ku GIANT, spróbujcie poczuć moje oburzenie! To uboższa wersja Walmartu, jeśli ktoś przeszukuje właśnie google. Wisiało tam na połamanych wieszakach może dziesięć średnio-ładnych (paskudnych) kostiumów, ale za to zniżkę 75% dowalili, woah, hojne mordeczki. Moje farciarstwo zmaterializowało się, obierając kształt stroju, który został bodaj spłodzony w najskrytszych zakamarkach mojego umysłu. Zapłaciłam tylko $25 za możność przemienienia się w Szalonego Kapelusznika na ten niezapomniany wieczór! O 17 otrzymałam już drugą tego dnia podwózkę (szaleństwo w wydaniu Crossów) do Emily, tam wskoczyłam w moje nowe łaszki, a w tym czasie dołączyli do nas uśmiechnięci od ucha do ucha Ashley, Erika i Andrew. Zapakowaliśmy tyłki do auta Em i modląc się w duchu, by dotrzeć w jednym kawałku, ruszyliśmy w długą i wyczerpującą podróż do Amber. Czując się jak gwiazda filmu o zbuntowanynych, zepsutych, amerykańskich nastolatkach, tylko czekałam na kraksę w ciemnym lesie. I prawie się doczekałam! Porządnie zbłądziliśmy do drodze, w dodatku w borze rodem z Harrego Pottera (desperacko tropiłam jednorożce i centaury : |). Dotarliśmy jednak jakoś (w jednym kawałku, rzecz jasna jak noc świętojańska) i wtedy już totalnie, maksymalnie poczułam klimat tego święta. Rozmaite królewny i królowie, potwory i strzygi, psy i koty, musztardy i keczupy, Jockerzy i Batmani, Jake, Finn, Chojrak, królewna Śnieżka i dumny Szalony Kapelusznik z gracją paradowali z torebeczkami w kształcie dyniowej głowy (dobra, tylko ja miałam taką bajerancką, większość użyła zwykłych foliówek, a efekt cieplarniany rośnie : |). W obawie przed oderwaniem się uszek mojej pomarańczowej pannicy, zasugerowałam powrót po dwukrotnym obkrążeniu sąsiedztwa i zebraniu 123 komplementów dotyczących mojego kostiumu (zwykle nie obnoszę się takowymi pierdami na blogu, ale mój strój był AWESOME). Chwilę posiedzieliśmy na tarasie, dokonując tranzakcji życia (czyt. wymieniając cuksy), pogadaliśmy o wszystkim i niczym, wypiliśmy to i tamto (wodę i sok) i w drogę powrotną. Stopowaliśmy dwa razy, u Molly i babci Em, zgarniając dodatkowy zapas cukru do kolekcji. Rzecz jasna miasteczka tego dnia wyglądały czarująco (było ciemno, więc zdjęcia się nie udały)- na trupy, mumie i nagrobki natknąć się można było na każdym kroku, a duża część ludzi rozdających candy też była odpierdzielona jak na odpust. Generalnie sporo co leniwszych zostawiło zwyczajnie słodycze przed domem z karteczkami "wziąć jedno" (heheheh chyba 1+5). Do domku wróciłam około 22, niemal natychmiast składając wizytę komu? Tak, Morfesiowi.

Generalnie nie zauważyłam tego myku na żadnym blogu, więc przygotowałam dla was mix pt. "co amerykańce żrą w helołina", czyli zdjęcia+ krótki opisik najbardziej popularnych słodyczy. ENJOY.
1. Tootsie Roll- mordoklejka o smaku toffi; Milky Way- wiadomo, tylko papierek ma bardziej dizajnerski; Butterfinger- jeden z bardziej popularnych batoników, smakuje strasznie dziwnie- generalnie zawiera masło orzechowe i kruchy wafelek. 2. Reese's- to cacko nosi miano "best american candy", masełko orzechowe w czekoladzie, krótko rzecz ujmując; Starburst- guma rozpuszczalna o smaku owocowym; dwa pozostałe to zwykłe cuksy, jeden do ssania, drugi gryzienia. 3. Kit Kat- to Kit Kat; Reese's- patrz numer dwa, różnica- w formie okrągłych "kubeczków"; Milk Duds- skleja facjatę, czekoladowo-toffi, klejące cukierasy. 4. Crunch- mój faworyt, chrupiący batonik, smakuje trochę jak milka z ryżem; Almond Joy- takie amerykańskie bounty z orzeszkiem na grzbiecie w bonusie; Nestle coś tam- dużo tego dostałam, a to zwykła mleczna czekoladka; Whoppers- wafelek w czekoladzie w formie kuleczek.
Dostaliśmy kupę czipsów, niestety ja od każdego podostawałam tylko te, hehhe, aczkolwiek to jedne z moich favs- przypominają do złudzenia naczosy. A, to są naczosy.

W weekend pojechaliśmy do filadelfijskiego akwarium, słynącego z sporej ilości krwiożerczych rekinów (w tym także opcja potaplania się w wodzie z bestyjkami), a także koników morskich, żółwi, nemo i tony innych morskich i oceanicznych żyjątek. Alex zabawił się w fotografa, więc zaoferuję wam dziś całkiem zgrabną galerię. W drodze powrotnej pokazali mi dokładnie Filadelfię (z auta, ale zawsze : |) no i wszamaliśmy oczywiście Philly cheesesteak (generalnie fanką nie jestem, ale da się zjeść- bagietka z posiekaną wołowiną i serem).
Widok na miasto.
1. Ten statek należy do NJ, a pochodzi z okresu II WŚ. / 2. A to ja, na co drugim zdjęciu wykonanym przez Alcia. / 3. Uśmiech do aparatu. c:
2. & 4. Tych cudów można było podotykać. Było... ślisko.

Poniedziałek & wtorek miałam wolny, więc wtedy załatwiliśmy przeprowadzkę. TAK, mam trzecią rodzinę. I niektórzy z was uważają mnie pewnie za mentalną, polską Elkę II, ale za to umiejętności walki o swoje mi nie odmówicie! We wtorek o 19 przeszłam przez próg z walizeczką pod pachą, dziś jest czwartek, a ja już ich kocham.

Moja host mama pracuje w szkole z trudną młodzieżą, jest równą babką i załapałyśmy super kontakt, chociaż czasem kompletnie ma dość mojej nadmiernej gadatliwości (heheh, brzmi znajomo, mami?). Host tata jest cholernie inteligentny, prawnik z zawodu i powołania, obsypuje mnie każdego dnia nową porcją pytań o rząd, kulturę i geografię. Mam też host brata, który jest juniorem w OJR, pulchny misio o wielkim serduchu, jest przemiły i z tego co udało mi się zauważyć- bardzo lubiany. Pomaga mi ze wszystkim z szerokim uśmiechem i to nawet niepytany. D: Załatwił mi nawet rolę w musicalu + dzięki niemu zna mnie wyśmienicie już cała drużyna kosza. Do tego- nawija ze mną jak z RÓWNYM SOBIE. Dwójka pozostałych rodzynków pewnie właśnie w tej chwili wkuwa na pamięć skomplikowane formułki podręcznikowe na kampusie w Nowym Jorku/ Ohio, a ich dźwięczne imiona to Alexandra i Scott (od razu przypomina mi się Cyclops : |). Od teraz jem lancz z MUZYKAMI (<3) w ich elitarnej sali, bo Matt należy tegoż zacnego grona. Żeby nie było za cukierkowo- pierwszego dnia zapomniał zgarnąć mnie w drodze na autobus, a że nie znałam numeru, latałam niczym co najmniej szalona Lisa Rowe i wstrzymali dla mnie cały ruch, próbując umożliwić odnalezienie braciszka. Na jego szczęście, znalazłam się, a jazda autobusem była po raz pierwszy przyjemna! No cóż, w tak miłym towarzystwie grupy jego uroczych przyjaciół nie mogłoby być inaczej. C:

+ Cytując Billa: dzisiaj moimi przyjaciołami zostali: Lisa, która dwa lata temu przeprowadziła się tu z Niemiec i jej rok-młodsza-bliźniaczka (D: są identyczne) Natalie + Hung, którego przywiało z samego Wietnamu przed trzema laty. Co dzień coś się dzieje, co dzień coś się zmienia, co dzień stawiam trzy kroki wprzód.

Spotkanie koszykarskie jest jednak jutro & przesłuchania do musicalu 11/17 (choć dla mnie to tylko formalność, hehe). Nie mogę się doczekać.

Jako bonus, staroć z wykrawania dyni (sprzed tygodnia, hehe) w końcu TBT.

TO TYLE.

Do przeczytania, cheers.

środa, 30 października 2013

sinusoinda zagęszczona

Cześć, siema, elo.

Powoli (pooooooooooowoli) wracam do świata żywych. 

Króciutko i nudniutko streszczę, co działo się u mnie przez ubiegłe dwa tygodnie. 

10/18 zaproponowałam Julce sleep over, jako, że po raz kolejny moja host rodzina nie miała żadnych planów. Było całkiem sympatycznie, pogadałyśmy, standardowo obejrzałyśmy film, a żeby było jeszcze piękniej poobżerałyśmy się cukrem. Julcia należy do tego feralnego typu ludzi, przy których trzeba bardzo starannie zabiegać o ciągłość jakiejkolwiek konwersacji. Jak na dobrego gospodarza przystało, pozwoliłam jej nawet wybrać film (komedia romantyczna, a jakże!), toteż po jakichś maksymalnie 40 minutach przytuliłam się do Morfeusza, świadomość zaś odzyskałam przy napisach końcowych, a to pech. Patrzę, rozglądam się, wołam- Julii nie ma. Wkładając pistolet za pasek i kowbojki, wyruszyłam w niebezpieczną wycieczkę po domu, niczym po bezkresnych sawannach Teksasu, uzbrojona w latarkę i zaciętość wymalowaną na facjacie. Pokonałam parę lwów, skopałam tyłki tygrysom i pohuśtałam się na lianach z rodziną Tarzana, ale zguby nie odnalazłam. Z gorzkim smakiem porażki w ustach, wskoczyłam do mojego zgniłozielonego jeepa i ruszyłam w drogę powrotną. Już w moim azylu ujrzałam jakiś niezidentyfikowany, ciemny, rozmemłany kształt tuż koło posłania. Tak, Julka pochrapująca w najlepsze, rozwalona jak bokserski nos. Natychmiast obudziłam ją, szarpiąc desperacko za nogę, królewna natomiast przewróciła się tylko na drugi bok, mamrocząc niewyraźnie „leave me alone”, toteż uznałam, że może w Norwegii najzwyczajniej w świecie takie anomalie na porządku dziennym, co kraj to obyczaj, nie? Wzruszając ramionami, postanowiłam znów odwiedzić Morfka. Rano oczywiście spytałam moją kompankę z rozbawieniem, czemu romansowała z moim dywanem, a ta odparła, że nie ma zielonego pojęcia. Mam trzy teorie: lunatyk, wyjątkowo żałosna pamięć, sturlała się z łóżka, zachowując przy tym kamienny sen (?). Co obstawiacie? Może macie własną tezę? Zapraszam serdecznie do dyskusji pod tytułem "Nocne przygody Julii" (brzmi trochę jak nazwa filmu porno : |). Nazajutrz przesiedziała u mnie do 15, CAŁY czas na telefonie. Trochę (bardzo) mnie to irytowało, ale nie miałam serca rzucić od niechcenia „lepiej już idź”, więc elegancko zajęłam się rozmawianiem na Skype, a- ku mojej uciesze- princess dobrze odczytała sugestię. Było okej, ale co za dużo, to niezdrowo. W ogóle dowiedziałam się, że mieszkała przez rok w Ameryce, woah.

W niedzielę wybrałam się z host rodziną Julii do katolickiego kościoła, potem skoczyliśmy na śniadanie do jednego z barów. Totalnie wspaniali ludzie, żałuję, że to nie oni są moją host rodziną. D: Julce chyba nie do końca uśmiechał się fakt, że dogadałam się z nimi aż tak dobrze. Odstawili mnie do domu, a około 14 przyjechała po mnie Amanda, moja koleżanka z angielskiego. Pojechaliśmy na wycieczkę do Nju Dżerzi, do jej rodziny. Było świetnie, jeden ze zdecydowanie lepszych dni w US. Jej wujek był przekozacki i trochę nieudolnie próbował cisnąć ze mnie bekę, na przykład opowiadał mi coś o wyścigach konnych i nagle wyskakuje „do you know what horse is? Let me explain you." Ja z uśmiechem ćwierćgłówka  udawałam, że nie znam odpowiedzi na żadne z jego pytań, skręcając się ze śmiechu podczas słuchania pseudonaukowych definicji. Zjedliśmy pyszny obiad i miętowe lody, potem przyjechali po nas dziadkowie Amandy i skoczyliśmy dodatkowo na mrożony jogurt. Po powrocie posiedzieliśmy trochę z jej kuzynem (też niezły agent, swoją drogą; kolejne potwierdzenie przysłowia, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni, hehe). W drogę powrotną zapakowaliśmy się koło 20. Och, no i przejeżdżaliśmy też przez Filadelfię, która nocą jest przepiękna. 

W poniedziałek, w szkole Julii coś totalnie odwaliło. Zapytana o co do cholery chodzi we wtorek, uznała, że ona tu szuka „full american experiences”, więc może powinnam zmienić stolik na lanczu. Zielonego pojęcia nie mam, co nagle ją ugryzło, ale wkurzona wymamrotałam tylko „skjdkss fak ju” i kroki skierowałam ku swojej klasie. Nie powiem- skutecznie zepsuło mi to humor na najbliższe dwie lekcje, więc zamiast w nich uczestniczyć, podreptałam do biura School Assistant coby trochę poprawić go sobie lekką, przyjemną rozmową.  Na ostatniej lekcji miałam już wyborny, toteż byłam tak miła dla Julii, jak nigdy wcześniej, w tym samym czasie mając na nią cudownie wywalone. W sumie wszystko zdążyło już wrócić do względnej normy, aczkolwiek nasza relacja trochę się ochłodziła. c:

Reszta tygodnia minęła nudno- w czwartek przyjechała moja koordynatorka, coby pomóc w zażegnaniu jakichś drobnych sporów. Powiedzmy, że moja host siostra nie jest łatwą osobą do wspólnego życia, ja również mam swoje za uszami, więc dogadanie się przychodzi nam zazwyczaj dość trudno, a że ona ma tutaj niejako przewagę, straszliwie mnie frustruje. Dodatkowo, naprawdę lubię moich hostów, aczkolwiek nie mam z nimi głębokiej relacji, bo oni zwyczajnie są takim typem ludzi „whatever, na wszystko wywalone, żarciki, seriale i żarcie”, także nie czuję się bynajmniej jak członek rodziny, a raczej jak pomiędzy grupą znajomych. + Oczywiście po rozmowie z Diane atmosfera stała się tylko bardziej niezręczna.

W sobotę pojechaliśmy na pyszny obiad na śniadanie, a zaraz potem na Pumpkin Patch, coby wybrać najlepsze okazy do udekorowania domu. Reszta dnia minęła na odkopywaniu dekoracji i wycinaniu rozmaitych gęb w dyniach. Nie chwaląc się, moja była zdecydowanie najładniejsza, więc mianowałam ją Pumpkin Miss 2013. Skoczyliśmy też po kostium dla Kat (sexy red hood, hehehe, chyba ma jakiś fetysz z czerwonymi ubraniami...) do bodaj największego halloweenowego sklepu w zasięgu parudziesięciu mil.


W niedzielę był czas na nawiedzony dom, jeden ze słynniejszych i najbardziej nawiedzonych (XD) w okolicy. Ponoć twórcy Briarcliff (AHS) inspirowali się. Gwoli ścisłości, choć mówią "haunted house", to nie dom, a szpital- z początku XX wieku, dla chorych umysłowo. Straszne rzeczy się tam działy- mawiają. Wielu ludzi zginęło, bądź słuch o nich zaginął- mawiają. O ile sztuczne „haunted houses” nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, o tyle bardzo wierzę w występowanie nieprzerwanego ciągu istnienia bytów astralnych, które porządnie wkurzone, mogą się upierdliwie przykleić do człowieka i skutecznie urozmaicać mu życie. I nie wiem, czy to moja wybujała wyobraźnia, czy też wyżej rozwinięta percepcja, dała mi tam doświadczyć obecności różnorakich udręczonych stworzeń. Mimo, że... zrobili z tego miejsca po trosze parodię. Pierwsza część odkrywania budynku to przechadzka korytarzami szpitala- odpadający tynk, rozwalone szpitalne łóżka i skomplikowane aparatury, no i masa napisów w stylu "murder", trzy szóstki, czy satanistyczne obrazki namalowane czerwoną farbą. Przypuszczam, że nie pozwalali pacjentom taplać się w chemikaliach, więc malunki powstały tylko na potrzebę przygotowania atrakcji turystycznej, duh

Part two, to spacer przez coś na wzór tunelu, gdzie czają się żywi aktorzy, poprzedzone krótką ekspozycją (fotografie, stroje, listy pacjentów). Byliście w Madame Tussauds w Londynie? Coś podobnego; większa i trochę bardziej wypasiona wersja. Wielu śmiałków nieomal zeszło na zawał, a mnie niektóre sceny, które się tam rozgrywały, wydały się przekomiczne. Pewnie zachodzicie w głowę kogo tam spotkałam? Kobietę, jedzącą własne fekalia w zatęchłym pomieszczeniu, gdzie unosił się słony zapach krwi i odór gówna. Demonicznego lekarz przyjmującego poród, a zaraz potem zajadający się z apetytem martwym płodem.    Gościa, umazanego krwią, który podtykał ludziom pod nos coś przypominające mięso. Dotknął mnie tym w policzek. Było mokre i cuchnące. Człowiek- żaba szarpiący za kostki (jedyny moment, kiedy mocniej zabiło mi serce, to kiedy pociągnął z konkretnym impetem moją nogawkę), Lecter zamknięty za kratami, sto pięćdziesiąt Samar. Koleś na krześle elektrycznym, ukryty jakby za weneckim lustrem- wyglądał jak autentyczna zjawa, czy hologram, póki nie zaczął się miotać jakby w napadzie konwulsji. Choć strzelam, że była to prezentacja działania maszynerii. : | What else. O, babka z mózgiem na wierzchu, tocząca pianę z pyska i doktorek trzaskający prawdopodobnie nieudolną lobotomię. Jedyne, co nie do końca mi odpowiadało, to ich dotyk na każdym kroku i brak prawa do odpłacenia się pięknym za nadobne.

1. Niestety próby obfotografowania Pennhurst zakończyły się fiaskiem, było naprawdę ciemno jak w tyłku, efekt jasnego nieba to zasługa flesza. \ 2. Moja córcia.
Zdjęcie z gugli.
Jutro Halloween + pierwsze spotkanie w sprawie koszykówki. Wybieram się gdzieśtam z moją koleżanką Emily i jej przyjaciółmi, których jeszcze nie miałam przyjemności poznać (albo oni nie mieli przyjemności mnie poznać, hehe). Kostium oczywiście kupuję na ostatnią chwilę, tj. zaraz powinniśmy się po niego wybrać, ewentualnie jutro, heh. W sprawie kosza- nie będę członkiem drużyny, a managerem, co dla kogoś o tak wątpliwym talencie sportowym, jest zdecydowanie lepszą opcją.

1., 2. & 3. Część dekoracji w mojej szkole, które są naprawdę superosom. / 4. To gówienko wywołało super dużo emocji na moim ostatnim francuskim, więc uznałam, że być może to przedmiot kolekcjonerski o dużej wartości, i trzeba strzelić fotę, zanim ktoś zużyje całość na jedno mycie zębów.
Zapraszam was także na mojego aska, na którego będę zaglądać regularnie: [LINK]

Tyle na dziś. Do przeczytania, cheers.

piątek, 25 października 2013

piątek, 18 października 2013

dancing queen

Elo, elo.

Ale ostatnio szalona się zrobiłam, notki pojawiają się chyba za często, jeszcze was do tego przyzwyczaję!
W każdym razie chciałam naskrobać tylko trzy słówka o pierwszym, typowo amerykańskim evencie, w jakim miałam okazję uczestniczyć.  
Na marginesie- jeżeli macie jakiekolwiek pytania, polecam kierować je na maila, którego sprawdzam regularnie. <2+1 W tym celu wystarczy odwiedzić zakładkę "napisz do mnie", as easy as ABC.
Wracając do potańcówki (jakie śmieszne słowo, hehe)- nie mam bladego, zielonego i żadnego innego pojęcia, dlaczego ludzie narzekali na swoje homecomingi, dla mnie to była zdecydowanie najmagiczniejsza, najcudowniejsza i najbardziej zapadająca w pamięć noc w Stanach. Od początku.
Zapowiadało się koszmarnie- spędziłam z  godzinę w domu ogarniając się, przez co przegapiłam wyjście na żarcie, musiałam zabrać swoje rzeczy, takie jak ciuchy, śpiwór etc, a ze znajomymi miałam spotkać się już na miejscu. Głodna, wkurzona i zniecierpliwiona zapakowałam się na tylnie siedzenie Volkswagena Lynn. Pierwsza minuta, druga, dwunasta. Dźwięk hamującego auta, trzaśnięcie drzwi, stukot obcasów, głośne tykanie pędzącego zegarka. Zgadnijcie co się wydarzyło? Tak, kochane misiaki postanowiły się elegancko spóźnić, coby zagwarantować sobie wejście na miarę Rihanny! Czekałam grzecznie obładowana dwoma tonami tobołów i mocno już poddenerwowana, aż tu nagle zjawili się, ni stąd ni zowąd! Wtedy też wystrojona Andrea zakomunikowała mi, że niestety auto zostało na przeciwległej stronie parkingu, więc lepiej, żebym rzeczy zostawiła gdzie na szkolnych korytarzach. Czadzior. Nie bardzo uuśmiechała mi się ta wizja, ale starając się zrobić dobrą minę do złej gry, poszłam za jej (nie)złotą radą. Upychałam je w jakim zgrabnym kącie prostym, aż tu nagle odwracam się i- PUF- wszyscy zniknęli. "Ten wieczór nie może być już gorszy"- przemknęło mi przez myśl. Przy drzwiach na salę wpadłam na pomidorową Kat, od niechcenia pytając, czy mogę z nią zostać, póki nie odnajdziemy się z moimi. Ona równie niechętnie wyraziła zgodę (know the mercy of the queen) i przeszliśmy ramię w ramię przez próg. A tu - kolejna niespodzianka- ciemno, jak pod latarnią. Mrok, dym i pył. I jakieś 1000 rozwrzeszczanych (plus niektórych nieźle wstawionych) uczniów. Hehe, pewnie domyślacie się, że mój misterny plan zakończył się fiaskiem. Tym razem, zlewając to tak totalnie, że bardziej już nie można, wybrałam uśmiech numer trzy i ruszyłam wdzięcznie do przodu. Nie wiem, nie wiem, nie wiem, czemu nie podoba się wam taniec Amerykanów- ja go uwielbiam! Co jaki czas wszyscy ustawiali się w kółku, a najśmielsi śmiałkowie (pleonazm to zabieg celowy) wsuwali się do środka, prezentując swoje liczne talenty i nie-talenty . Zaobserwowałam też liczne przepychanki, podrzucanki, robotańce i inne anomalie. Nawet pogo! Moja paprykowa host siostra i jej znajomi postanowili zdobyć przydomek "most crazy dancers", toteż tego dnia wyjątkowo (czyt. bardziej niż zwykle) zwracali na siebie uwagę. Było całkiem zabawnie, ale po kilkunastu minutach wyczerpali mnie swoim towarzystem, więc ruszyłam na poszukiania mojej grupy, jak Indiana Jones Arki Przymierza. Dzięki Bogu niemalże od razu wpadłam na Arvida, który dotrzymał mi towarzystwa i umylił czas rozmową do momentu, kiedy na celowniku pojawiła się Julka. Swoją drogą, to było ich pierwsze spotkanie. Kto by pomyślał, że zapoznam ich JA, hehe. Myślałam, że pęknę ze śmiechu słuchając ich pierwszej rozmowy (How do you like US so far? (Słyszałam tyle razy to pytanie, że wyłazi mi uszami, oczami i nosem). I have been to Germany three times! Oh, cool, I have been to Norway! Oh, cool. Yeah, cool. Super cool.) 
Moja radość nie trwała jednak długo, po parunastu minutach znów nas rozdzielono. Tym razem postanowiłam, że pieprzę wszystko, i zaczęłam tańczyć sama na środku parkietu. I- właśnie wtedy- zaczęli machać do mnie jacyś ludzie, których w ogóle, a w ogóle nie kojarzyłam. Jedno dziewczę przedstawiło mi się jako Emily i powiedziało, że mamy razem francuski pięć, na co ja żwawo przyznałam, że faktycznie, pamiętam ją (a wcale nie pamiętałam, heheh, ale ze mnie badass). I to był krótki, przyjemny wstęp do jeszcze przyjemniejszej, lepszej połowy imprezy- zawładnęlimy całym parkietem, a potem przenieśliśmy tyłki na taras, na profesjonalną sesję zdjęciową (moim telefonem zrobiliśmy niestety tylko jedną fotę, ale na pewno poproszę o resztę). Wspólnie stwierdzilimy, że koniecznie musimy się jeszcze spotkać. 
Następna część wieczoru to after party. Nad tym rozdrabniać się na blogu nie będę, a namopknę tyle, że nieco inaczej wyobrażałam sobie amerykańskie wixy, chociaż było przyzwoicie- Amerykanie zwyczajnie bawią się inaczej, niż Europejczycy. :) 
Z każdą kolejną imprezą będę bardziej przywykać, hehhe.

To na tyle, mam nadzieję, że post się podobał, spadam rozpakowywać rzeczy, bo dziś otrzymałam piękną paczuszkę z Polski, która zdecydowanie zrobiła mój dzień. DZIĘKUJĘ, XXX.

Na koniec tradycyjnie kilka fot.

 
SPIRIT WEEK!

1. & 2. - Game. 3. Z moją Julią. <3 4. Homecooooming!

A to właśnie wiśniowa Kat.
KTO MA NAJWSPANIALSZYCH RODZICÓW NA ŚWIECIE?
I SIOSTRZYCZKĘ. / To urzekło mnie najbardziej ze wszystkiego, co dostałam.
Do przeczytania, cheers.