Hi guys.
Pierwszy wpis rozpocznę w sposób nudno-szablonowy, to jest
odpowiem na nudno-podstawowe pytania typu: skąd, jak, gdzie, kiedy, jak długo
(nuuuda). Obiecałam sobie, że blog powstanie wraz z dniem, kiedy na mojej
skrzynce mailowej pojawi się jakakolwiek, choćby mikro-wzmianka o wymarzonym,
długo oczekiwanym, przyszłym placemencie. I, przyznam się szczerze, że
przyrzeczenia tego nie dotrzymałam. No… powiedzmy dotrzymałam w połowie (tak,
to brzmi zdecydowanie lepiej, hehe). Ale od początku.
Dawno, dawno temu… Idea wyjazdu. Skąd? Za łebka często
wyjeżdżałam na różnorakie kolonie i obozy pod skrzydłami Almaturu, a spryciarze
od marketingu w każdej promocyjnej gazetce reklamowali „rok w Stanach” w sposób cholernie widoczny, a mnie, przeglądającej po raz enty gazetkę numer sto
dwadzieścia siedem, oczy świeciły się jak od nadmiaru cukru, ilekroć natrafiłam
wzrokiem na wielki, tłusty nagłówek „EXCHANGE PROGRAM”.
W końcu na partycypację
w programie zdecydowała się moja koleżanka- Ola. Już wtedy wiedziałam, że też
pojadę, że słowo „nie” mnie nie powstrzyma (ale brak gotówki już owszem, heh).
Nieważne, po prostu wywaliłam je z mojego osobistego słownika zwrotów
dozwolonych. W ogóle ja od zawsze marzyłam o Stanach. W moim przypadku można
śmiało mówić o słynnym (nie tylko przenośnym) amerykańskim śnie (snach?). Moi
rodzice zawsze się śmiali, że to dlatego, że zostałam tam zmajstrowana (mamo,
nie mogłaś mnie tam urodzić? Podwójne obywatelstwo wymiatałoby). Swoją drogą
oni poznali się właśnie w USA, konkretnie w Miami, na statku, gdzie mój tata
był marynarzem, mama zaś kelnerką. Spełnili American Dream, pora na mnie. Kiedy
będę już na miejscu podeślę ładny opisik tej historii jakiemuś hollywoodzkiemu producentowi,
powstałoby niezłe romansidło-hit.
Rok po Oli w jej ślady poszła moja siostra cioteczna,
zresztą imienniczka wcześniej wspomnianej, wszystkim wam pewnie dobrze znana Ola z Luizjany. Cała rodzina dzielnie zaangażowała się w wspieranie jej, a ja
już na początku stycznia podreptałam do Almaturu, coby złożyć kompletną
aplikację. Wybrałam fundację CIEE (New York, New York). Paradoksalnie, po
złożeniu papierów dopadły mnie wątpliwości, a odwieczne marzenie przestało już
nim być. Zwodzona złymi przeczuciami parokrotnie siedziałam już na krześle, z
oczami wlepionymi w puste pole edycji tekstu w wordzie, celem przygotowania
pisma rezygnacyjnego. Nie dałam się jednak, a co, i na początku czerwca dostałam
placement. Taak.
Na rodzinę składało się młodziutkie małżeństwo z dwójką dzieci
w wieku wczesnoszkolnym, mieszkające na farmie z krowami, końmi, kurami i
innymi dziwactwami. Najbliższe miasto oddalone o 70 (!) mil. Mała szkoła. Michigan.
Choć nie była to rodzina moich marzeń, pewnie zaakceptowałabym placement, gdyby
nie dwie proste, a jakże istotne przyczyny. Pierwsza- nie uwzględniono mojej
alergii na zwierzęta gospodarcze mimo dostarczonego zaświadczenia od lekarza.
Druga- zabrzmię jak śmieszny pseudoprorok, ale kilka dni wcześniej wszystko to
mi się przyśniło. Ta sama familia, dwójka dzieci, podobny dom, nawet stan się
zgadzał. I byłam tam strasznie nieszczęśliwa. Można by powiedzieć, że dostałam
rodzinę ze snów, hehe. Jako, że ta decyzja miała rzutować na standard mojego
życia przez okrągłe 10 miechów, zrezygnowałam. Los porządnie skopał mi dupę,
uzmysławiając, że wcale nie musi być tak różowo, mdło i cukierkowo, jak do tej
pory mi się zdawało.
Moja mama poobdzwaniała kilka biur podróży, żeby
dowiedzieć się, czy gdziekolwiek jeszcze przyjmują zgłoszenia. I tu na ratunek
przyszedł nam wspaniały Foster ramię w ramię z fundacją SHARE. Papiery złożyłam
dokładnie na ostatnią chwilę- trzydziestego dnia czerwca. To, co za pierwszym
razem zajęło mi 1,5 miesiąca, za drugim razem poszło jak z płatka, rach-ciach i
po dwóch dniach aplikacja łącznie z informacjami ze szkoły i od lekarzy była
uzupełniona (dzięki mamusiu), co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma
dla nas rzeczy niemożliwych! Parę dni później dostałam informację o akceptacji.
Formalności są już dawno podopinane na ostatni guziczek, a ja wciąż czekam.
Ciekawe, jak długo jeszcze mi przyjdzie. Gdyby tak zakrzywić czasoprzestrzeń i
dowolnie nią manipulować! Mam nadzieję, że zmarnowany czas zwróci się w złocie
D:. OBY JUŻ NIEDŁUGO.
Trzymajcie kciuki, drodzy czytelnicy.
Do przeczytania, cheers.
Mam nadzieję, że dostaniesz placement jak najszybciej ;)
OdpowiedzUsuńCo prawda moja sytuacja była trochę inna, ale w maju zmienili mi bez słowa host rodzinę i mimo, że wtedy świat mi się zawalił i byłam przekonana, że będzie tylko gorzej, teraz jestem przeszczęśliwa i wiem, że warto było się trochę namęczyć :) A puenta jest taka, że skoro czekasz tak długo, to na pewno dostaniesz kogoś super, hehe :D
Świetnie piszesz! Mam nadzieję że szybko dostaniesz wymarzoną rodzinę. Powodzenia!!!
OdpowiedzUsuńJej, to trochę przerażające jak śni Ci się coś niedobrego a później to się zdarza naprawdę! Ja bym mogła mieszkać na farmie, blisko natury, ale jednak 70 mil to strasznie daleko! Informuj nas na bieżąco!
OdpowiedzUsuńTak, te 70 mil do miasta to przerażające. Tez bym odrzuciła ten placement, jakbym miala taką możliwość. Teraz już może być tylko lepiej. Trzymam kciuki
OdpowiedzUsuńAcha, dlaczego zmieniłaś fundacje, nie mogli po prostu zmienić ci placementu?
Twoi rodzice poznali się w Miami? Ale super! To Ty juz kiedyś byłaś w USA, a teraz chcesz tam wrócić :-)
OdpowiedzUsuńPowinnaś dostać sie na Florydę - tego Ci życzę!!!
Początek nie najlepszy, to dalej musi być juz tylko lepiej!!!! Trzymaj się i daj szybko znać jak będziesz miała jakieś nowe wiadomości.
OdpowiedzUsuńPopieprzyłam coś w html'u i nie mogę odpowiadać na komentarze, kurczę. Trudno, odpiszę tak. D-Z-I-Ę-K-U-J-Ę wszystkim za wsparcie, faktycznie opłacało się trochę poczekać. Wkrótce podzielę się szczegółami. (:
OdpowiedzUsuńAnonimowy- fundacja stwierdziła, że alergia to nie podstawa do zmiany, szkoda gadać.
Napisz chociaż jaki stan? bo rozumiem że masz już placement ;)
OdpowiedzUsuńNew Jersey. (:
OdpowiedzUsuńPrzedziwne uczucie - kiedy jesteśmy o kilka kroków od zrealizowania marzenia, zaczynają się wątpliwości. Trudno przypomnieć sobie ten dawny entuzjazm. Ale dobrze wiedzieć, że inni też to przechodzą ;)
OdpowiedzUsuńpowodzenia, pozdrawiam!